Rozmowy w realu i w Internecie


Przeprowadziłam kiedyś z młodzieżą warsztaty dotyczące rozmów na żywo i przez komunikatory. Nie narzucałam im swojego zdania, ani niczego nie chciałam im udowadniać. Ot, rzuciłam hasło i poszło.
Chciałam dowiedzieć się, jak oni widzą te dwa światy.
Ogólnie wyszło mi, że  młodzież często spotkania na żywo kojarzą z konfliktem.
Część osób uznała, że rozwiązywanie konfliktów przez komunikatory jest lepsze, ponieważ nie trzeba reagować od razu. Można się zastanowić nad tym, co chce się powiedzieć albo wcale nie odpowiadać. Lepiej milczeć niż wejść w dyskusję.  Łatwiej zerwać znajomość i nie musieć się tłumaczyć. Ale z drugiej strony mówili, że frustrujące jest czekanie na odpowiedź, gdy na żywo można wszystko załatwić od ręki.
Piszę to, nie dlatego, żeby chwalić się moimi osiągnięciami pedagogicznymi, chociaż nie ukrywam, że to były bardzo fajnie zajęcia. Dla nich, bo dowiedzieli się czegoś o sobie i dla mnie, ponieważ dowiedziałam się, co im w duszach gra.
Ale nie będzie to wpis o szkolnych warsztatach, a o tym, co ja sądzę o spotkaniu z drugim człowiekiem w realu i w Internecie. Pomijam takie aplikacje, jak zoom czy skype, na które aktualnie jesteśmy skazani w pracy on-line, ponieważ tutaj możemy się słyszeć i widzieć, a ja chcę zwrócić Waszą uwagę na słowo mówione i słowo pisane.
Osobiście wolę spotkania na żywo, nawet jeśli są trudne, ponieważ widzę reakcje, mimikę twarzy, gesty i mogę prawidłowo odczytać nastrój czy nastawienie drugiej osoby. Kiedy się pokłócę, mogę od razu wszystko z siebie wyrzucić i od razu załagodzić sprawę. Nie muszę się domyślać, co druga strona o tym myśli, czy co czuje, bo mogę to zobaczyć w jej twarzy. Nawet jeśli to ja wrzeszczę, a druga strona milczy. Osobiście wolę krótkie spięcia, szybkie wyjaśnienie sprawy i pogodzenie się. To, jeśli chodzi o konflikty, a co z rozmowami wesołymi, przyjaznymi i pełnymi ciepłych uczuć?
Też wolę żywego człowieka, ponieważ nie ma to, jak się pośmiać w towarzystwie. Jak w grze Sims, kiedy długo się z kimś nie widzę, to spada mi nastrój i płaczę po kątach. Zdarza się też, że mam wszystkich dosyć, ale wtedy po prostu zamykam się w domu, wyłączam telefon i czekam, aż mi przejdzie.
A jak to jest ze słowem pisanym?
Nie lubię go w rozmowach i w ogóle nie dziwię się FB, że nie daje łapki w dół.
Z resztą, sami widzicie, że dyskusje na forach często są miejscem do wyrzygania swoich emocji. Nie lubię prowadzić wymiany zdań słowem pisanym, zwłaszcza jeśli dotyka to czegoś ważnego, wrażliwego czy poważnego.
Kiedy rozmawiam na luzie, żartując lub komentując jakiś film, książkę czy zdjęcie, to pół biedy,  bo znając osobę, z którą rozmawiam mogę przewidzieć jej reakcję. Mogę się dostosować i wiem czego nie pisać. A co z mało znanymi ludźmi lub zupełnie nieznanymi? Skąd mam wiedzieć w jakim humorze przeglądają fb, blog czy fora informacyjne. Co, jeśli zdjęcie kwiatka doprowadza kogoś do furii, ponieważ jest to 150 kwiatek tego dnia, jaki ogląda w Internecie. Albo widząc ludzi w rzepaku? Oczywiście, piękny przykład kultury masowej, ale jeśli ktoś jest wściekły, to zamiast żółtych kwiatków widzi płomienie pożerające osobę stojącą, która jest uwieczniona na tym zdjęciu.
Nie lubię słowa pisanego i komentarzy. Chociaż sama z tego korzystam, to jednak nie lubię. Bo żadne emotki nie oddają w 100% odczuć człowieka. Nie wiadomo, do końca co kto ma na myśli. Czy właśnie żartuje, czy ironizuje?
Chociaż dobrze, że te emotikony są. Ale, co gdy ktoś napisze żartobliwy tekst i nie doda uśmieszku? Albo odpowie na pytanie normalnie, bez większych emocji, ale właśnie przez brak piktogramu spowoduje, że zostanie źle zrozumiany? Ja wciąż się nad tym głowię.
I dlatego uważam wyższość rozmów na żywo niż przez komunikatory tekstowe. Ponieważ niejasności lepiej jest wyjaśnić od razu, a w słowie pisanym?
Tak, jak wspominałam na początku moich uczniów. Najbardziej frustruje mnie czas oczekiwania na odpowiedź. I te myśli. Czy na pewno kogoś nie obraziłam? Czy na pewno zostałam dobrze zrozumiana? Co ta osoba mi odpowie, a jak mi nawtyka? Wobec słowa pisanego, jesteśmy bezbronni.
Dlatego nie załatwiam ważnych spraw przez Internet czy smsy.
Dlatego nie prowadzę dyskusji światopoglądowych. Zwłaszcza, że trudno nazwać to dyskusją, a raczej wymianą zdań z myślą w tle: ale mu dowaliłem! HA! Gdzie nikt nikogo tak naprawdę nie słucha.
Dlatego jestem ostrożna w komentowaniu poważnych tematów.
Nie wyobrażam sobie, że mogłabym być politykiem albo jakąś inną osobą publiczną, która każdego dnia na wielu portalach jest bombardowana przeróżnymi tekstami, zwłaszcza tymi negatywnymi. Ja bym popadła w depresję. Nie zniosłabym tylu negatywnych emocji.
Jak na przykład artyści reagują, kiedy ktoś im pisze, że jego/jej piosenka, film, rola, cokolwiek jest do bani?
Ja bym chyba tego nie czytała.
Bo by mnie to za bardzo bolało.
Oczywiście, czym innym jest konstruktywna krytyka, ta może i lekko zakłuje, ale nie poćwiartuje człowieka na części pierwsze.
Trudno jest rozmawiać słowem pisanym. Trudno jest znieść zwłaszcza negatywny odzew, ponieważ nie ma się, jak bronić. Ponieważ oponenta nie obchodzą uczucia drugiej strony, nie obchodzi rozmowa czy wyjaśnienia, tylko efekt doprowadzenia kogoś do wkurzenia albo rozpaczy. Na żywo nie jest już tak łatwo. Bo wtedy trzeba liczyć się ze słowami, bo można dostać w zęby.:)
Ale mam jeszcze jedną myśl.
Same pozytywne łapki, serduszka czy uśmieszki, też nie są do końca dobre. Ponieważ nas rozpieszczają i blokują myśl, że może jednak to, co daliśmy w Internecie wcale nie jest takie fajne. A znajomi dają nam lajka, bo nie chcą nam robić przykrości. Bo nie chcemy przyjmować negatywnych wypowiedzi, nawet jeśli mają ręce i nogi. Przez Internet pomału zaczynamy tracić poczucie, że życie to nie tylko łapka w górę, ale równie często w dół i w remisie.
Chcemy siedzieć w różowym baloniku dobrego samopoczucia, do którego nie ma dostępu przykry komentarz. Ja też się na tym łapię. Jak mi ktoś znajomy wrzuci tekst, który mi nie pasuje, to najchętniej bym go od razu wyrzuciła, a w głowie narasta mi irytacja. I to jest głupie, bo skoro publicznie coś piszę,  muszę się liczyć z tym, że moje słowo pisane może być zrozumiane inaczej, niż bym sobie tego życzyła. Często nie mam zielonego pojęcia, czy ta osoba żartowała czy pisała poważnie. Gdybym się z nią widziała, pewnie byśmy obśmiali temat, a w Interencie? Tylko mogę się domyślać. A w mojej głowie wyrasta myśl, że ona w ogóle nie zrozumiała, o co mi chodziło. I tak to właśnie jest ze słowem pisanym. Jak w lekturach szkolnych – interpretacja różna, a co autor rzeczywiście miał na myśli? No właśnie. Może zupełnie coś innego, niż podaje kanon epoki.
I tak na koniec.
Tak mi się marzy, że pewnego dnia Internet jakoś to wszystko wypośrodkuje i trudne, ostre dyskusje i watę cukrową z lukrem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka