Wypad na miasto


Uła, uła, jest imprezaaaa. Uła, uła, jest szaleństwo...

 No nie uwierzycie, zrobiłam wypad na miasto z przyjaciółkami. Normalnie szaleństwo. Zaraz powiecie, a co to za wypad, skoro ty ciągle gdzieś się plączesz i jeździsz nocami po Warszawie. Tak, tak, mam bujne życie towarzyskie, ale to nie jest ta kategoria wyjść.

Wypad w miasto oznacza szaleństwo i powrót do domu o barbarzyńskiej porze, na przykład koło drugiej w nocy. Niesamowite, prawda?

Dobra, kończę te dziwne zdania i już wyjaśniam o co chodzi.

Rzeczywiście umówiłam się z przyjaciółkami, że zamiast spotykać się gdzieś w okolicy naszego zamieszkania, to pojedziemy sobie do Warszawy na róg ulic Kopernika z Foksal i tam najpierw coś zjemy, a potem pójdziemy do pubu na karaoke, które prowadzi nasz kolega. Niby, co w tym takiego szałowego?

Ano to, że ja bardzo dawno nie byłam nocną porą w knajpach i pubach. Ja wiem, że ja nie piję alkoholu, ale dawno nie siedziałam w klimacie piwno – imprezowym. Nie dlatego, że nie chciałam, jakoś tak wyszło, że częściej odwiedzałam restauracje, czyjeś domy lub chodziłam na imprezy prywatne, a do pubów nie zaglądałam, bo skoro nie piję alkoholu, to po co?

I od razu mówię, nie było żadnych fajerwerków, ale sama z siebie się śmieję, bo szykowałam się na to wyjście, jakbym była nastolatką, która chce się wylansować w wielkim świecie. Co ciekawe (mam nadzieję, że dziewczyny nie będą na mnie złe, że to napisałam), ale żadna z nas nie wiedziała, jak się ubrać. Zanim wyruszyłyśmy, to przez telefon jedna pytała drugiej, co zakłada. Ja najchętniej ubrałabym się sportowe ciuchy, ale skoro miałyśmy podbijać świat, to postanowiłam pójść w spódnicy. Już jadąc z pracy w tramwaju obmyślałam najlepszy zestaw. Odstawiłam się więc na bóstwo, a jedyną różnicą między mną z lat młodości a dziś było to, że wzięłam okulary. Bo przecież skoro miało być karaoke, to chciałam dobrze widzieć tekst. No i pojechałyśmy zaszaleć, nobliwie, jak to panie po czterdziestce. I powiem wam, że może to się wydać śmieszne, ale czułam się podekscytowana, jakbym nigdy nie bywała w takich miejscach. Przygody zaczęły się już w podróży, bo ja zapomniałam, jak się wjeżdża na Tamkę z Wisłostrady i pojechałam za daleko, ale na szczęście udało mi się trafić tam gdzie chciałam i jeszcze miałam piękne miejsce parkingowe. Poszłyśmy do pizzerii na rogu ulic, o których wspomniałam wyżej i usiadłyśmy w ogródku. Dzięki temu miałyśmy dobry widok na ludzi, którzy przyszli poszaleć w knajpach na Foksal. Mozaika wszelkich ras, narodowości i wieku. Pizza wyśmienita, humory dobre. Zanim przeniosłyśmy się na karaoke, jedna z dziewczyn kupiła nam gumę Turbo, więc na chwilę cofnęłyśmy się wręcz do czasów dzieciństwa. No i ruszyłyśmy do pubu PifPaw na karaoke. A tam średnia wieku 20 lat i my. Młode studenciaki lub turyści. Zaśmiałam się, że zostaniemy wyrzucone, ponieważ przekroczyłyśmy dolną granice wieku. Ale one się nie zrażały i wylądowałyśmy w piwnicy, gdzie miałyśmy zarezerwowany stolik przez kolegę od karaoke. No i co ja mogę dalej powiedzieć? Nigdy nie lubiłam tego typu rozrywki, ale skoro już tam poszłam, to słuchałam różnych śpiewów. Jedno, co trzeba przyznać, wszyscy bawili się świetnie i uśmiechy nie schodziły ludziom z ust. Ale tak to jest, jak się człowiek rozśpiewa, endorfiny skaczą powyżej normy. Ja osobiście nie miałam zamiaru występować, bo ja nie lubię śpiewać przed ludźmi, denerwuję się, że zafałszuję, że mi coś nie wyjdzie i będzie kiszka.  Chciałabym być taka idealna u brzmieć, jak ze studia nagrań. A przecież na żywo, to tak nie jest, to raz, a dwa w karaoke chyba najbardziej liczy się zabawa, a nie idealne wykonanie utworu. Ostatecznie przekonała mnie przyjaciółka, mówiąc do mnie i do M.

- Nie, no przecież wy w ogóle prawie co niedziela od lat nie śpiewacie przed tłumem ludzi.

No niby tak, ale w kupie i zespołowo, a to zawsze jest raźniej. A jak tu stanąć przed ludźmi i po prostu wydać odgłos paszczą.

Ale przełamałam się i zaśpiewałam „Kocham cię życie” Edyty Geppert.  

Na początku miałam tremę, ale przeszła, bo jednak śpiew, to mój żywioł.

Jeszcze lepsze jest to, że słyszałam siebie, a nie muzykę, więc wykonywałam utwór na czuja. Ale w ostateczności byłam zadowolona.

To nie tak, że ja nigdy nie wykonywałam utworów na karaoke, kiedyś, lata świetlne temu, byłam z M. na takim dla metalowców (ekstremalnie) i tam po kilku piwach się przemogłam. Ale dzisiaj, bez alkoholu, tak na trzeźwo? Udało się i przeżyłam. Wiem, to co pisze jest głupie, bo przecież śpiewam w zespole, prowadzę w szkole chór, robię przeglądy talentów, musicale, gdzie muszę przed młodzieżą wykonywać wokal, żeby ich nauczyć jakiegoś utworu. Ale kiedy chodzi o karaoke, czuję się sparaliżowana i jakbym była w jakimś programie rozrywkowym, gdzie powinnam się jak najlepiej zaprezentować. Mało tego, ja mam nawet epizod śpiewania w telewizji. Brałam udział w programie Ciao Darwin i wykonywałam utwór przerobiony z Beatlesów przed kamerami i publicznością. A kiedy idę na karaoke jestem sparaliżowana. Ale myślę, że po wczorajszym już mi przeszła trema i kiedy pojawię się tam jeszcze raz, to tym razem bez oporów uda mi się drzeć do mikrofonu.

Po występach wyruszyłyśmy do domu, bo grzeczne dziewczynki wracają po północy (a porządne nad ranem). Tym razem udało mi się wyjechać mniej więcej, jak chciałam i odwiozłam dziewczyny do domów. To było fajne wyście. Niby nic, ale tyle ekscytacji.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka