Przemyślenia po rehabilitacji
Ale....
Leżąc już w nocy w łóżku, zaczęłam małą retrospekcję ze swojego życia.
I tak, zdarzało mi się upadać na tyłek i to nie raz, nie dwa.
Przypomniałam sobie na przykład, że wywinęłam orła na schodach w Warszawie, kiedy schodziłam do podziemi w centrum. Ale miałam zimową, długą kurtkę, więc nic sobie nie obiłam. Tak, jak podczas zjazdu po schodach we własnym domu. Zimą wyskoczyłam na chwilę na dwór, miałam co prawda na sobie zimową kurtkę, ale na nogach pozostały mi klapki, które, jak niespodziewanie odkryłam, mają zerową przyczepność na śniegu. Bardzo szybko zjechałam na tyłku i plecach na sam dół po jedenastu schodkach. Ale nic sobie nie zrobiłam. Dlatego sięgnęłam pamięcią jeszcze bardziej w głąb mojego życia. Do mojej sypialni i "gabinetu" - tak nazywają jeden z moich pokoi bratankowie- wchodzi się po czterech marmurowych schodkach. I tak, z nich też zdarzało mi się spaść. Raz nawet potknęłam się podczas wchodzenia. Udało mi się przekręcić ciało i zjechać na tyłku z dwóch stopni. Owszem bolało, bo to marmur i to z ostrymi zakończeniami, ale na pewno nie doprowadziło to, do kontuzji. I w końcu, kiedy cofnęłam się do zupełnego dzieciństwa, uświadomiłam sobie, kiedy mogłam nabawić się kontuzji, której pozostałości mam do dzisiaj na kości ogonowej. Otóż, robiłam sobie na trzepaku huśtawkę. Brałam dwa stare kable (sznury), które walały się po podwórku i przywiązywałam jeden ich koniec do trzepaka, a drugi do jakiegoś kawałka drewna. I huśtałam się na tym, aż kable (sznury) przecierały się i pękały, a ja upadałam z pewnej wysokości nie tylko na ziemię, ale i na kawał drewna obijając się boleśnie. To mogło być wtedy, ale że ja należalam do dzieci, które nie miały czasu na lamentowanie i boleści, pewnie jęknęłam dwa razy i poleciałam szukać kolejnych kabli (sznurów), żeby zrobić sobie nową huśtawkę.
Kiedy rozszyfrowałam (przynajmniej, tak mi się wydaję) zagadkę tej kontuzji, postanowiłam sobie przypomnieć inne sytuacje, kiedy naprawdę robiłam sobie krzywdę, ale w innych częściach ciała. I do moich największych dokonań na pewno należy bicie rekordów skakania z hustawki ( innej, zrobionej przez tatę, służy rodzinie do dzisiaj) na beton. Zabawa polegała na tym, żeby rozbujać się porządnie i jak najdalej z niej zeskoczyć. No i skakaliśmy głównie na beton, co moim stawom na pewno nie służyło.
A drugim dokonaniem było skakanie z burt przyczepy od Stara na ziemię. Bawiłam się w spadochroniarza.
Kiedyś o tym pisałam. To było ponad dwa metry wysokości, jak nie trzy. Myślę, że to też gdzieś mi się odłożyło w ciele. Skakałam tez z dachów na trawę. I moja jedyna refleksja w tym temacie, była zawsze taka, że skok zawsze trwał za krótko w stosunku do oczekiwań. Dzisiaj już nigdzie nie skaczę, chyba, że na rehabilitację. Już nie mogę się doczekać następnej sesji, ciekawe, czego jeszcze się o sobie dowiem.
Polecam Ci kanał na YT "Neuroprojekt" - tam się dowiesz wszystkiego, czym sobie nagrabiłaś 40 lat temu :-D Też mam za sobą terapią, a dokładnie to fizjoterapię, od czasu do czasu jeszcze chodzę, ależ żem się rzeczy tam dowiedziała! Powiem tak: karma wraca - jak u kota :-D
OdpowiedzUsuńDzięki za polecenie, postaram się tam zajrzeć. Chociaż nie wiem, czy chcę wiedzieć jeszcze więcej. I tak czuję, że organizm mi wystawił wysoki rachunek.:)
OdpowiedzUsuń