Jest nadzieja
Świt
Ja
już nie śpię i od ponad godziny jestem na nogach. Zrobiłem zwyczajowy obchód
swojego rewiru i nie znalazłem niczego do jedzenia. Jedyne co udało mi się
zebrać, to niedopalone papierosy, jeden nawet był prawie cały.
Lubię
tę porę. Warszawa jeszcze śpi, nie spotykam nikogo poza kilkoma swojakami. To
najlepsze godziny z całej doby. Nikt na mnie nie patrzy z obrzydzeniem, nie
przegania z klatki schodowej, nikt się nade mną nie lituje.
Usiadłem
na ławeczce pod Pałacem Kultury, niedaleko Dworca Śródmieście i zapaliłem
zdobycznego fajka.
Jak
każdego ranka odczuwałem mocne pragnienie napicia się czegoś mocniejszego i czym
prędzej zdusiłem tę myśl w zarodku. Od miesiąca byłem trzeźwy. Ale co z tego.
Mając twarz pijaka nikt mi nie chciał wierzyć,
nawet niektórzy koledzy. A nawet jeśli,
to mówili, że i tak pęknę, że nie wytrzymam. Który to raz próbowałem? Piąty?
Ósmy? Straciłem rachubę. Z resztą nie ważne, byle tym razem wytrwać… jak
najdłużej.
Patrzyłem
na wschodzące nad budynkami słońce i cieszyłem się z poranka, Zapowiadał się
piękny, ciepły, letni dzień.
-
Co k… Edziu, znowu k… dumasz nad życiem? – przysiadł się do mnie mój kumpel
Leon. On też nie pił od miesiąca. Trwaliśmy w tym postanowieniu razem.
-
Ano dumam.
-
I co k… wydumałeś?
-
Ano, że będzie ładny dzień.
-
Jak ty coś k… powiesz – Leon machnął na mnie ręką, wstał i poszedł na swój
własny obchód.
Ranek.
Wciąż
siedziałem na ławeczce i ćmiłem kolejnego papierosa, a wokół mnie Warszawa
budziła się ze snu.
Ludzie
wysypywali się metra lub kolejki, jak mrówki z mrowiska i biegli do swoich
prac. Wszędzie pośpiech i niepokój.
Czy
zdążę?
Czy
się nie spóźnię?
Ile
rzeczy mam do zrobienia na wczoraj?
Pańcia
w czarnym, przyciasnym stroju, ostrym makijażem, drobiła kroki, szybko
przebierając nogami i kłócąc się z kimś zawzięcie przez telefon. Grubszy pan z
teczką, sadził wielkie susy i sapał ze zmęczenia, chociaż dzień dopiero się
zaczynał. Obok mnie przetoczyła się banda wyrostków obrzucających się
wyzwiskami, bo to przecież takie fajne. Jedynie patrol policji nie spieszył się
i kiedy mnie mijał, jeden z funkcjonariuszy przyjrzał mi się uważnie.
-
Dzień dobry – ukłoniłem się. Odwrócili głowy.
Dwie
wyfiokowane damy przechodząc koło mnie zatkały nosy, a jedna z nich burknęła.
-
Wszędzie w Centrum chodzą te śmierdziuchy, ktoś powinien zrobić z nimi
porządek.
Zdziwiłem
się, bo wyjątkowo dzisiaj byłem czysty, jak niemowlak. Wczoraj byłem w łaźni i
miałem na sobie czyste ubranie.
Zburczało
mi w brzuchu, czas było poszukać śniadania.
Południe
Z
kubkiem do połowy wypitej, zimnej kawy oraz ze znalezionymi ciasteczkami
usiadłem sobie przy fontannie naprzeciw Teatru Dramatycznego i zacząłem jeść.
-
Ej, sp…. stąd śmieciu – usłyszałem. Spojrzałem na grupę młodych wagarowiczów
siedzących na ławce obok. Odszedłem. Już dawno nauczyłem się, że nie warto
zadzierać z młodymi. Nie te lata, nie ta siła.
Doganiał
mnie ich rechot i komentarze.
-
Uciekaj pijaku, hau, hau, hau – szczekał jeden - goni cię pies, dziadu.
I
kto tu się bardziej błaźnił, ja czy on?
Spotkałem
Leona i innych kolegów, jak odpoczywali na trawniku pod drzewem. Dołączyłem do
nich, wiadomo, że w kupie raźniej.
Milczeliśmy.
Wszystko co mieliśmy sobie do powiedzenia już dawno zostało powiedziane.
-
Ej, paczcie k…, idą do nas – powiedział Leon.
Popatrzyliśmy
na trójkę dobrze ubranych ludzi z obłąkańczym uśmiechem na ustach i lękiem w
oczach. Z daleka było widać, że będą chcieli nam pomóc. Dwóch mężczyzn i
kobieta, mieli notesy i długopisy. Zapowiadało się na niezły ubaw.
-
Witajcie panowie – powiedział jeden z młodych mężczyzn.
Wymruczeliśmy
pod nosem pozdrowienie i wpatrzyliśmy się w nich naszymi kaprawymi i
nieświeżymi oczami. Tak zwani normalni ludzie nie lubią, jak się na nich
patrzymy, dlatego i ci szybko zaczęli rozglądać się na boki lub szukać innego
punktu zaczepienia dla wzroku niż nasze osoby. Wyglądali na takich, którym coś
nagle zaczęło dolegać.
-
Chcieliśmy z panami porozmawiać. Można? – zapytała kobieta.
-
Ano można – powiedziałem i zrobiliśmy im miejsce pod drzewem. Nie skorzystali.
Udali, że tego nie widzą. Woleli patrzeć na nas z góry.
-
Nie chcieliby panowie zmienić swojego życia? – pytała kobieta.
-
Chcielibyśmy kwiatuszku, czemu nie? – powiedziałem – tylko jak?
-
Mamy w programie naszej firmy pomoc dla bezdomnych – odezwał się jeden z
mężczyzn i wręczył nam ulotkę – chcieliśmy was zaprosić na spotkanie.
-
A będzie żarcie? –zapytał głodomór Leon.
-
A jakeś drynki z parasolamy? – dodał Majtas, który od miesięcy nie trzeźwiał.
-
Alkoholu nie będzie – powiedział twardo drugi mężczyzna – musicie przyjść
trzeźwi.
-
A to pies wam mordę lizał – burknął Majtas i odwrócił się do nich plecami.
-
Większość waszych problemów bierze się przez nadużywanie alkoholu – mówiła
przejęta naszym zachowaniem kobieta.
-
Powiedz nam coś, czego nie wiemy – spojrzałem jej w oczy, ale szybko odwróciła
wzrok.
-
Czemu nie dajecie sobie pomóc? – dziwił się pierwszy z mężczyzn.
-
Ano może dlatego, że nam dobrze. Mamy czas, nic nas nie goni, kumple są, całe
miasto nasze… - mówiłem z uśmiechem.
Odeszli
kręcąc głowami.
My
również pomału rozeszliśmy się do swoich spraw.
W
kieszeni spodni zabrzęczały mi monety. Wyciągnąłem je i przeliczyłem.
Opłaciło
się nie pić od miesiąca, mogłem pojechać do taniej jadłodajni i zjeść porządny
obiad.
Poszedłem
na przystanek tramwajowy i wyczekałem na najbardziej pusty pojazd. Do
zatłoczonego ludzie po prostu by mnie nie wpuścili, Ale nawet w tym, którym
jechałem, odsuwali się ode mnie, jak od jakiegoś trędowatego. Obserwowałem
zmieniający się krajobraz, budynki, parki i dzieci wybiegające ze szkoły.
Uśmiechnąłem się lekko.
-
Nawet o tym nie myśl zboczeńcu – zagrzmiała na mnie matka, która trzymała jedno
dziecko kurczowo za rękę, a drugie chowała za sobą.
Odwróciłem
się do niej plecami.
-
Takich, jak ty powinni zamykać.
-
Odwal się głupia babo – burknąłem.
Podziałało.
Wysiadłem
na najbliższym przystanku i postanowiłem resztę drogi przebyć pieszo.
Obiad
był dobry. Dzisiaj siostrzyczki podawały klopsiki z ziemniakami i surówką.
Zakonnice zawsze były miłe i uśmiechnięte i miały dla nas dobre słowo.
Niestety
dzisiaj jeden taki gostek przyszedł pijany i awanturował się, wyzywając nasze
anioły. Wyprowadziliśmy go na zewnątrz, żeby ochłonął.
W
drodze powrotnej do Centrum postanowiłem popracować, czyli poszperać po koszach
na śmieci, a nóż widelec, coś ciekawego wpadnie mi w ręce. Znalazłem kilka
puszek i butelek. Poutykałem je w swoich torbach, za kilka dni będę mógł znowu
pójść do skupu i zarobić kilka złotych.
Jakieś
smarkacze poczęstowały mnie świeżuteńkim fajkiem. Dobre chłopaki, chociaż nałóg
głupi.
-
Ej, śmieciarzu! – w moim kierunku biegł młody facet. Trzymał coś w ręku.
Podał
mi zawiniątko, a ja odruchowo je wziąłem. W środku była psia kupa.
Jego
kumple stojący nieopodal zataczali się ze śmiechu. Pokiwałem z rezygnacją głową
i rzuciłem im paczkę pod nogi.
-
Ja jestem człowiekiem, a ty kim? – zapytałem chłopaka i odszedłem nie czekając
na odpowiedź.
Nie
zastanawiałem się nad zachowaniem tych ludzi. Najwidoczniej tak miało być.
Oni
na górze, ja na dole.
Popołudnie.
Leona
spotkałem przy Placu Bankowym. Ucieszyłem się, bo we dwóch zawsze raźniej.
Usiedliśmy sobie na ławeczce w Parku Saskim i ćmiliśmy papierosy. Milczeliśmy i
patrzyliśmy na ludzi. Biegających w
obcisłych strojach z drogimi metkami, dziadków z pieskami i tych, którzy
karmili gołębie.
-
Zjadłbym coś k… – powiedział Leon.
Wyjąłem
zza pazuchy nagryzione jabłko.
-
Dzięki – ucieszył się kolega.
-
Dlaczego nie pojechałeś do jadłodajni? – zapytałem.
-
Nie mam k… pieniędzy, a one k… każą sobie płacić. Dlaczego nie dają nam k…
obiadu za darmo? – pieklił się.
-
Są też darmowe, tam mogłeś pojechać.
-
Ale to k… daleko.
-
Ty zawsze narzekasz i ciągle ci źle – zaśmiałem się.
-
A tobie zawsze k… wesoło k… .
-
Ano bo ja to wesoły człowiek jestem.
-
A z czego tu się k… cieszyć?
-
Piękny dzień dzisiaj mamy.
-
Jak ty coś k… powiesz.
Wstaliśmy
z ławeczki i poszliśmy dalej przez park. Mijaliśmy dzieci karmiące kaczki.
-
Nam by tego chleba dały – marudził Leon.
-
Kaczki też są głodne – odparłem.
-
Jak ty coś k… powiesz. Optymista k… .
-
Zawsze możesz podejść i poprosić o kawałek chleba. Może dadzą?
-
I wiesz co się k… stanie? Kopa w tyłek i k… wynocha. To się stanie.
-
A ja pójdę.
-
A idź.
Kopa
nie dostałem, ale chleba też nie. Matki podniosły krzyk, że demoralizuję im
dzieci i że mam spadać i nie wchodzić porządnym ludziom w oczy.
Leon
rechotał, ale spoważniał, kiedy zobaczył, że i ja się śmieję.
-
Z czego k… rżysz. Chleba nie ma.
-
Ano nie ma, ale ty się śmiejesz, a to jest już coś.
-
Trafił mi się k… kumpel filozof.
Odszedł
obrażony. Z Leonem już tak było, ale to dobry kumpel. Poznaliśmy się na
spotkaniach dla bezdomnych, razem poszliśmy na terapię i razem próbujemy stanąć
na nogi. Na razie nic się nie działo,
ale kto wie, może za jakiś czas?
Nie
byłem jeszcze taki stary, czterdzieści parę lat i kupa życia przede mną. Tylko
moja morda miała ze sześćdziesiąt. Zarechotałem sam do siebie.
-
Babciu, a czemu ten pan się śmieje? – zapytało dziecko.
-
Bo to wariat wnusiu, od takich trzeba się trzymać z daleka.
Godziny szczytu
Siedziałem
na murku i patrzyłem w okna szklanych biurowców. W środku było widać ludzi
pracujących przy komputerach, prowadzących spotkania, nerwowo przemierzających
korytarze. Wszyscy w eleganckich strojach, panowie pod krawatem, kobiety w
dopasowanych uniformach. Wszyscy silni, młodzi i zdrowi. I już za chwilę, już
za momencik wiedziałem, że będzie się coś działo. Tak było zawsze. Od
poniedziałku do piątku. Często przychodziłem na to widowisko.
I
już!
Nagle
zaczęli się kręcić na swoich siedzeniach, nerwowo podrygiwać. Rzeczy wypadały
im z rąk i… Start. Dopijali wystygłą kawę, zrywali się z miejsc, by jak stado
ptaków wyfrunąć z budynku i pędzić do domu, do knajpy, do przedszkola, byle
szybciej, byle wykonać dzisiejszy plan dnia.
Kilka
marud zostało, to ci, którzy nie wyrobili normy albo pracownicy na akord. Będą
siedzieli nawet do 21 00. Ja nie zamierzałem im w tym towarzyszyć.
Wstałem
i poszedłem zatłoczonymi chodnikami, przez zakorkowane miasto.
W
ręku miałem pusty kubek po znalezionej w koszu niedopitej herbacie. Podszedł
jakiś koleś i wrzucił mi dwa złote. Już chciałem za nim krzyczeć, że ja nie
żebrzę, ale znikł w tłumie. A ja miałem dwa złote.
Wyrzuciłem
kubek do kosza i poszedłem pod Pałac Kultury, na ławeczkę niedaleko dworca
Śródmieście.
Wieczór.
Usiadłem
i patrzyłem na zachodzące słońce. Był ciepły, letni wieczór. Wokół panował
gwar, ludzie zwolnili. Pary spacerowały trzymając się za ręce, grupa młodzieży
szła do kina, policjanci wskazywali drogę turystom.
-
Witaj, jak ci minął dzień? – usiadła koło mnie kobieta, miała może ze
trzydzieści lat. Spojrzałem na nią i w pierwszej chwili myślałem, że jest
pijana. Ale nie. Patrzyła na mnie z uśmiechem i czekała na odpowiedź.
-
A dziękuje, przeżyłem – odparłem i również się uśmiechnąłem.
-
Co porabiasz?
-
Chodzę tu i tam, jak to bezdomny.
-
Widziałeś dzisiaj coś ciekawego?
-
Same cuda – zaśmiałem się.
Zamilkliśmy
na chwilę.
-
Ja też widziałam dzisiaj cuda – powiedziała dziewczyna.
-
Tak? Jakie? – zapytałem.
-
Zobaczyłam bezdomnego, który wrzuca żebrakowi pieniądze do kubeczka.
-
Pan Bóg każe się dzielić, to się podzieliłem.
-
Wierzysz w Boga?
-Wierzę,
nawet czasami idę na mszę. Modlę się codziennie i mam przy sobie obrazek Jezusa
Miłosiernego.
-
A ja mam różaniec. Chcesz?
-
A daj.
Wziąłem
od niej małą dziesiątkę i schowałem do kieszeni.
Zamilkliśmy
na dłuższą chwilę.
-
Nie mogłam przejść koło ciebie obojętnie. Musiałam porozmawiać.
-
O czym?
-
O tobie?
-
Kto by chciał słuchać wynurzeń starego pijaka.
-
Ja. Mam czas, nigdzie mi się nie spieszy.
Rozsiadła
się wygodnie i czekała na moje słowa. Byłem zaskoczony,
-
A o czym tu gadać? Miałem dom i pracę, nawet narzeczoną, ale lubiłem się
zabawić i wypić. Wyleciałem z jednej pracy, potem drugiej, potem wpadłem w
długi i wszystko straciłem. Mieszkałem pod mostami, w noclegowniach, na
dworcach, a teraz tu, na ulicy. Przynajmniej póki jest ciepło.
-
Teraz nie pijesz – stwierdziła.
-
Nie – wzruszyłem ramionami – ale nie wiem ile dam radę, ile pociągnę.
-
Ważne jest to, co tu i teraz. Nie wiemy, co przyniesie jutro – powiedziała – po
co się o to martwić.
-
Mądrze gadasz, ale czy sama to stosujesz?
-
Staram się.
-
Dobra odpowiedź. Staram się – zadumałem się przez chwilę.
-
A jaka byłaby zła?
-
Gdybyś powiedziała. Naturalnie, od zawsze tak robię.
Tym
razem ona się roześmiała.
-
Nie jestem idealna.
-
Nikt nie jest.
-
Powiem ci coś.
-
Co?
-
Nie jest mi łatwo z tobą rozmawiać.
- Dlaczego?
-
Nigdy nie rozmawiałam z bezdomnym.
-
Naprawdę?
-
Tak.
-
A zachowujesz się tak, jakbyś to robiła codziennie.
-
Jesteś pierwszy i wiesz co?
-
Co?
-
Bałam się do ciebie podejść, najpierw zrobiłam dwa kółka wybijając sobie ten
pomysł z głowy, ale w końcu stwierdziłam, że nie mogę nie podejść.
-
Wiem, nie wyglądam najlepiej…
-
Nie o to chodzi – przerwała – bałam się, że mnie pogonisz?
-
Ja? – zdziwiłem się – to raczej mnie przeganiają z kąta w kąt.
-
Boisz się tego?
-
Nie – powiedziałem – zimy się boję.
-
Są noclegownie.
-
Są, ale wiesz jak jest. Nie lubię tłoku. Dwa, trzy dni wytrzymam, a potem idę
spać na klatkach schodowych lub kręcę się po dworcach.
-
Co mogę dla ciebie zrobić? – zapytała.
-
Zrobiłaś więcej niż myślisz – poklepałem ją po dłoni. Złapała mnie za rękę i
uścisnęła.
-
Muszę już iść. Dziękuję za rozmowę. Jak masz na imię?
-
Edward.
-
Edwardzie, będę się za ciebie modlić.
-
Niech cię Bóg błogosławi dziewczyno – powiedziałem jej na odchodnym.
Miała
łzy w oczach. Jeszcze raz uścisnęła mi rękę i odeszła.
Ja
też miałem łzy w oczach.
-
Co za dzień – powiedziałem patrząc w niebo – a już myślałem Boże, że mi dzisiaj
nie odpowiesz, na moje pytanie. Czy jest na dla mnie nadzieja? I proszę,
nadzieja przyszła...
Wstałem
z ławeczki szczęśliwy, jak nigdy dotąd. Miałem wrażenie, że dokonałem w swoim
życiu po raz pierwszy czegoś dobrego. Pomogłem tej dziewczynie stać się innym
człowiekiem…., a ona mnie. Warto było chociażby dlatego przeżyć ten dzień…
-
Edziu k…, gdzie się podziewasz k… mamy miejscówkę na noc k… . Idziesz?
No
i był jeszcze Leon, dla niego też warto było się starać.
Jest
nadzieja…
koniec
nadzieja umiera ostatnia
OdpowiedzUsuń