Ciemne wieki - odc.13
Pierwszą walkę z
Łowcą Głów stoczyłam zaraz na pierwszym postoju. Musiał za mną jechać i dobrze
się z tym kryć. A może trafił na mnie przez przypadek, nie wiem, a trupa nie
dało się już zapytać. Ledwo wysiadłam z Łazika i nawet nie zdążyłam wyprostować
kości, a runął na mnie z ukrycia. I celował w plecy. Niehonorowy łajdak. Zaraz
zginął, bo szybko sięgnęłam po nóż i wbiłam mu go prosto w oko. Potem
przeszukałam ciało, w jednej z kieszeni spodni znalazłam kawałek ogłoszenia. No
muszę powiedzieć, że nawet uchwycili moje podobieństwo. Wyrzuciłam papier i
wsiadłam do wozu.
- No pięknie. Zaczyna się robić ciekawie.
Kolejny chciał mnie dorwać na schodach zajazdu "Pod krzyżackim mieczem."
Był zupełnym nowicjuszem, kiedy nadział się na moją katanę, widziałam w jego oczach strach i niedowierzanie.
Karczmarz przywitał mnie szerokim uśmiechem i jak zwykle wykrzyknął.
- Witam serdecznie, dawnośmy się nie widzieli!
Wszyscy mężczyźni spojrzeli na mnie, jak na główne danie. Standard - skrzywiłam się lekko, a potem powiedziałam.
- Ma pan trupa przed drzwiami.
Karczmarz zamrugał powiekami i lekko się zatrząsł.
- Jak to t-trupa.
- Normalnie, nieżywego - mówiłam na tyle głośno, że do większości trafiło. Kilka osób wyszło żeby sprawdzić. Porównali rany z kształtem mojej katany i już więcej na mnie nie patrzyli.
Karczmarz może był jowialny i sprawiał wrażenie dobrodusznego tępaka, ale głupi nie był. O nic nie pytał, tylko zarządził zrobienie z nieboszczykiem porządku. Zamówiłam kolację, którą zjadłam na sali ogólnej, ale tym razem nikt nie próbował się przysiąść ani zagadać. Wszyscy, oprócz dwóch typów. Siedzieli pod ścianą i uważnie mnie obserwowali. Byli Łowcami Głów. Różnili się od Łowców Przygód i nie byli przez nas lubiani. Chociażby dlatego, że polowali nawet na swoich. Też mogłam polować na ludzi, ale w życiu nie wzięłabym zlecenia na głowę pobratymca. To, że mogliśmy pracować dla różnych zleceniodawców i nawet walczyć ze sobą, to było co innego. To było uczciwe, a nawet niekiedy można było się jakoś dogadać. No i nie chodziło o to, żeby zabijać, tylko wygrać rywalizację. Natomiast Łowcy Głów robili jedno, zabijali dla kasy. Nie mieli żadnych znaków rozpoznawczych, czaili się po kątach, atakowali człowieka od tyłu, co miało miejsce dzisiejszego dnia, podczas mojego postoju.
Ci tutaj, byli bardziej doświadczeni i czułam, że może nie być łatwo.
Zjadłam kolację, wypiłam setkę wódki i poszłam do pokoju. Wcześniej chciałam zobaczyć jeszcze tablicę ogłoszeń, ale stwierdziłam, że zrobię to za dnia. Wtedy trudniej będzie im się ukryć. Miałam tylko nadzieję, że jak będą do mnie strzelać, to nie w głowę, bo tego prawdopodobnie bym nie przeżyła.
Zaśmiałam się sama do siebie cicho. Co za poczucie humoru w obliczu niebezpieczeństwa.
Panowie jednak nie należeli do cierpliwych. Może uznali, że jestem zmęczona, najedzona i na lekkim gazie, więc pewnie nie będę czujna. Usłyszałam ich, mimo, że ledwie oddychali. Oczywiście zaatakowali mnie z tyłu. Jeden wypalił do mnie z pistoletu i trafił w ramię.
- Ała - powiedziałam i odwróciłam się do nich.
Byli zdziwieni, że nadal pewnie stoję na nogach. Mieli wycelowane we mnie pistolety.
- W plecy?! - byłam oburzona - nie macie panowie za grosz honoru.
Wyskoczyłam do nich. Wypalili, ale zdążyłam się uchylić. Wyrwałam im broń z rąk i strzeliłam do dwóch jednocześnie. Zwalili się bezgłośnie na podłogę. Obejrzałam pistolety. Nie były wiele warte, więc rzuciłam je obok nich. Zamknęłam się w pokoju i zabezpieczyłam. Rozebrałam się szybko. Kula utkwiła mi w ramieniu, więc musiałam ją wyjąć.
- To dopiero będzie bolało. Wyciągnęłam z plecaka scyzoryk o cienkich ostrzach. Porwałam na pasy jedną z bluzek.
- Do dzieła - łatwo było powiedzieć, trudniej zrobić, gdyż musiałam sięgnąć do pleców.
- Nie mogli trafić niżej? Jak ja mam to wyjąć?
Stanęłam przed lustrem i sięgnęłam prawą ręką za lewe ramię. Klęłam na czym świat stoi, z bólu i z moich nieudolnych działań, podczas których zrobiłam sobie kilka dodatkowych dziur. Do tego nieprzerwanie z ran ciekła mi krew. Była lepka i ślizgały mi się na niej palce. W końcu po pół godzinie zmagań, cała byłam upaprana w swojej własnej posoce, ale pocisk wyjęłam. Weszłam do łazienki (ten zajazd był na prawdę luksusowy) i umyłam się czym prędzej. Potem zabezpieczyłam ranę i walnęłam się na łóżko. Straciłam trochę krwi i musiałam to odespać. Dobrze, że wcześniej zjadłam, organizm miał świeżą dawkę energii.
Zasnęłam niemalże natychmiast.
Obudziło mnie pukanie do drzwi.
Otworzyłam oczy i jęknęłam. Czułam się jak na kacu i byłam słaba.
- Pani Doroto- usłyszałam konspiracyjny szept właściciela zajazdu.
- Tak? - wychrypiałam.
- Żyje pani? - skrzywiłam się poirytowana. Co za głupie pytanie, skoro się odzywam, to chyba jasne, że żyję.
- Owszem, a czemu pan pyta?- krzyknęłam do niego, bo nie czułam się na siłach żeby wstać i otworzyć.
- Bo nie wychodziła pani z pokoju przez ponad dobę.
Uniosłam brew.
- Naprawdę.
- Tak. Jest 4 lipca. Godzina 10 00 rano.
No nieźle, spałam 36 godzin. Musiałam rzeczywiście stracić sporo krwi. Poczułam też głód. Coś mi w tym nie pasowało. Rana przecież nie była poważna.
- Pani Doroto? Nic pani nie jest?
Ocknęłam się z zamyślenia.
- Nic. Tylko jestem głodna. Może mi pańska żona zrobić jajecznicę? Tę pyszną z dodatkami?
- Oczywiście. Już się robi.
- Za pół godziny zejdę - o ile dam radę zwlec się z łóżka, dodałam w myślach.
Udało mi się wstać, ale miałam tak silne zawroty głowy, że ledwo trzymałam pion. Pokój wyglądał, jak wnętrze rzeźni. Wszędzie była moja krew. Stwierdziłam, że później to ogarnę. Najważniejsze, to było sprawdzić moje przypuszczenia. Pocisk leżał na szafce. Podniosłam go i uważnie obejrzałam. Został na nim zielony nalot. Oczywiście! Był zatruty. Czym prędzej odwinęłam bandaże.
- No pięknie - mruknęłam do siebie usiłując obejrzeć ranę. Była zaogniona i podeszła ropą. Na brzegach miałam zielony nalot.
- Organizm wydalił już truciznę, ale muszę zrobić z tym porządek. Ale nie sama, mam nadzieję, że żona karczmarza mi pomoże.
Pomogła, chociaż musiałam jej zapłacić. Takie czasy, zero bezinteresowności. Po jedzeniu poczułam się lepiej, ale jeszcze ręce mi się trzęsły i trudno mi było zogniskować na czymś dłużej wzrok. Powiedziałam karczmarzowi, że zostanę do następnego dnia i ponownie poszłam spać.
-------------------------------------------------------------------------------------------------
Adam Reka zastanawiał się czy zadzwonić do Krystyny i zaproponować jej kolejne spotkanie poza pracą. Obawiał się jednak, że Krystyna uzna to za randkę. A przecież nie chciał z nią iść na randkę. A może chciał? Sam nie wiedział. Tak dawno nie umawiał się z kobietą, że nie był w stanie odróżnić zwykłego spotkania od umówienia się w celach matrymonialnych. Zezłościł się sam na siebie. Po co w ogóle roztrząsał to w tych kategoriach?! To wszystko przez nią i Dagmarę i ich romantyczne spekulacje na temat życia Doroty. Z tej złości postanowił w ogóle się nigdzie nie umawiać, a jeżeli już, to w asyście przyzwoitki.
-----------------------------------------------------------------------------------------------
- 5 lipca 2108 roku, trupów zero, gojąca się rana, sztuk jeden - powiedziałam do kamery i opowiedziałam całą historię. A potem dodałam.
- Powinnam na jakiś czas zmienić trasę i miejsca działania, kapitan Bezpieki i Łowcy Głów plączą mi się po życiorysie. I tak zrobię, pojadę tylko do Trójmiasta i zaopatrzę się w kilka rzeczy, a potem udam się gdzie indziej. Jeszcze nie wiem gdzie.
-------------------------------------------------------------------------------------------------
- No pięknie. Zaczyna się robić ciekawie.
Kolejny chciał mnie dorwać na schodach zajazdu "Pod krzyżackim mieczem."
Był zupełnym nowicjuszem, kiedy nadział się na moją katanę, widziałam w jego oczach strach i niedowierzanie.
Karczmarz przywitał mnie szerokim uśmiechem i jak zwykle wykrzyknął.
- Witam serdecznie, dawnośmy się nie widzieli!
Wszyscy mężczyźni spojrzeli na mnie, jak na główne danie. Standard - skrzywiłam się lekko, a potem powiedziałam.
- Ma pan trupa przed drzwiami.
Karczmarz zamrugał powiekami i lekko się zatrząsł.
- Jak to t-trupa.
- Normalnie, nieżywego - mówiłam na tyle głośno, że do większości trafiło. Kilka osób wyszło żeby sprawdzić. Porównali rany z kształtem mojej katany i już więcej na mnie nie patrzyli.
Karczmarz może był jowialny i sprawiał wrażenie dobrodusznego tępaka, ale głupi nie był. O nic nie pytał, tylko zarządził zrobienie z nieboszczykiem porządku. Zamówiłam kolację, którą zjadłam na sali ogólnej, ale tym razem nikt nie próbował się przysiąść ani zagadać. Wszyscy, oprócz dwóch typów. Siedzieli pod ścianą i uważnie mnie obserwowali. Byli Łowcami Głów. Różnili się od Łowców Przygód i nie byli przez nas lubiani. Chociażby dlatego, że polowali nawet na swoich. Też mogłam polować na ludzi, ale w życiu nie wzięłabym zlecenia na głowę pobratymca. To, że mogliśmy pracować dla różnych zleceniodawców i nawet walczyć ze sobą, to było co innego. To było uczciwe, a nawet niekiedy można było się jakoś dogadać. No i nie chodziło o to, żeby zabijać, tylko wygrać rywalizację. Natomiast Łowcy Głów robili jedno, zabijali dla kasy. Nie mieli żadnych znaków rozpoznawczych, czaili się po kątach, atakowali człowieka od tyłu, co miało miejsce dzisiejszego dnia, podczas mojego postoju.
Ci tutaj, byli bardziej doświadczeni i czułam, że może nie być łatwo.
Zjadłam kolację, wypiłam setkę wódki i poszłam do pokoju. Wcześniej chciałam zobaczyć jeszcze tablicę ogłoszeń, ale stwierdziłam, że zrobię to za dnia. Wtedy trudniej będzie im się ukryć. Miałam tylko nadzieję, że jak będą do mnie strzelać, to nie w głowę, bo tego prawdopodobnie bym nie przeżyła.
Zaśmiałam się sama do siebie cicho. Co za poczucie humoru w obliczu niebezpieczeństwa.
Panowie jednak nie należeli do cierpliwych. Może uznali, że jestem zmęczona, najedzona i na lekkim gazie, więc pewnie nie będę czujna. Usłyszałam ich, mimo, że ledwie oddychali. Oczywiście zaatakowali mnie z tyłu. Jeden wypalił do mnie z pistoletu i trafił w ramię.
- Ała - powiedziałam i odwróciłam się do nich.
Byli zdziwieni, że nadal pewnie stoję na nogach. Mieli wycelowane we mnie pistolety.
- W plecy?! - byłam oburzona - nie macie panowie za grosz honoru.
Wyskoczyłam do nich. Wypalili, ale zdążyłam się uchylić. Wyrwałam im broń z rąk i strzeliłam do dwóch jednocześnie. Zwalili się bezgłośnie na podłogę. Obejrzałam pistolety. Nie były wiele warte, więc rzuciłam je obok nich. Zamknęłam się w pokoju i zabezpieczyłam. Rozebrałam się szybko. Kula utkwiła mi w ramieniu, więc musiałam ją wyjąć.
- To dopiero będzie bolało. Wyciągnęłam z plecaka scyzoryk o cienkich ostrzach. Porwałam na pasy jedną z bluzek.
- Do dzieła - łatwo było powiedzieć, trudniej zrobić, gdyż musiałam sięgnąć do pleców.
- Nie mogli trafić niżej? Jak ja mam to wyjąć?
Stanęłam przed lustrem i sięgnęłam prawą ręką za lewe ramię. Klęłam na czym świat stoi, z bólu i z moich nieudolnych działań, podczas których zrobiłam sobie kilka dodatkowych dziur. Do tego nieprzerwanie z ran ciekła mi krew. Była lepka i ślizgały mi się na niej palce. W końcu po pół godzinie zmagań, cała byłam upaprana w swojej własnej posoce, ale pocisk wyjęłam. Weszłam do łazienki (ten zajazd był na prawdę luksusowy) i umyłam się czym prędzej. Potem zabezpieczyłam ranę i walnęłam się na łóżko. Straciłam trochę krwi i musiałam to odespać. Dobrze, że wcześniej zjadłam, organizm miał świeżą dawkę energii.
Zasnęłam niemalże natychmiast.
Obudziło mnie pukanie do drzwi.
Otworzyłam oczy i jęknęłam. Czułam się jak na kacu i byłam słaba.
- Pani Doroto- usłyszałam konspiracyjny szept właściciela zajazdu.
- Tak? - wychrypiałam.
- Żyje pani? - skrzywiłam się poirytowana. Co za głupie pytanie, skoro się odzywam, to chyba jasne, że żyję.
- Owszem, a czemu pan pyta?- krzyknęłam do niego, bo nie czułam się na siłach żeby wstać i otworzyć.
- Bo nie wychodziła pani z pokoju przez ponad dobę.
Uniosłam brew.
- Naprawdę.
- Tak. Jest 4 lipca. Godzina 10 00 rano.
No nieźle, spałam 36 godzin. Musiałam rzeczywiście stracić sporo krwi. Poczułam też głód. Coś mi w tym nie pasowało. Rana przecież nie była poważna.
- Pani Doroto? Nic pani nie jest?
Ocknęłam się z zamyślenia.
- Nic. Tylko jestem głodna. Może mi pańska żona zrobić jajecznicę? Tę pyszną z dodatkami?
- Oczywiście. Już się robi.
- Za pół godziny zejdę - o ile dam radę zwlec się z łóżka, dodałam w myślach.
Udało mi się wstać, ale miałam tak silne zawroty głowy, że ledwo trzymałam pion. Pokój wyglądał, jak wnętrze rzeźni. Wszędzie była moja krew. Stwierdziłam, że później to ogarnę. Najważniejsze, to było sprawdzić moje przypuszczenia. Pocisk leżał na szafce. Podniosłam go i uważnie obejrzałam. Został na nim zielony nalot. Oczywiście! Był zatruty. Czym prędzej odwinęłam bandaże.
- No pięknie - mruknęłam do siebie usiłując obejrzeć ranę. Była zaogniona i podeszła ropą. Na brzegach miałam zielony nalot.
- Organizm wydalił już truciznę, ale muszę zrobić z tym porządek. Ale nie sama, mam nadzieję, że żona karczmarza mi pomoże.
Pomogła, chociaż musiałam jej zapłacić. Takie czasy, zero bezinteresowności. Po jedzeniu poczułam się lepiej, ale jeszcze ręce mi się trzęsły i trudno mi było zogniskować na czymś dłużej wzrok. Powiedziałam karczmarzowi, że zostanę do następnego dnia i ponownie poszłam spać.
-------------------------------------------------------------------------------------------------
Adam Reka zastanawiał się czy zadzwonić do Krystyny i zaproponować jej kolejne spotkanie poza pracą. Obawiał się jednak, że Krystyna uzna to za randkę. A przecież nie chciał z nią iść na randkę. A może chciał? Sam nie wiedział. Tak dawno nie umawiał się z kobietą, że nie był w stanie odróżnić zwykłego spotkania od umówienia się w celach matrymonialnych. Zezłościł się sam na siebie. Po co w ogóle roztrząsał to w tych kategoriach?! To wszystko przez nią i Dagmarę i ich romantyczne spekulacje na temat życia Doroty. Z tej złości postanowił w ogóle się nigdzie nie umawiać, a jeżeli już, to w asyście przyzwoitki.
-----------------------------------------------------------------------------------------------
- 5 lipca 2108 roku, trupów zero, gojąca się rana, sztuk jeden - powiedziałam do kamery i opowiedziałam całą historię. A potem dodałam.
- Powinnam na jakiś czas zmienić trasę i miejsca działania, kapitan Bezpieki i Łowcy Głów plączą mi się po życiorysie. I tak zrobię, pojadę tylko do Trójmiasta i zaopatrzę się w kilka rzeczy, a potem udam się gdzie indziej. Jeszcze nie wiem gdzie.
-------------------------------------------------------------------------------------------------
W Trójmieście, jak zwykle zakwaterowałam się w moim ulubionym pensjonacie. Ledwo pojawiłam się w drzwiach, a już gospodyni wymachiwała do mnie jakąś kopertą.
- Wczoraj zostawił to u mnie taki duży mężczyzna, powiedział, że mam oddać do rąk własnych.
Wzięłam od niej list i podziękowałam. Serce waliło mi jak oszalałe, ale udało mi się odejść z godnością, przynajmniej do drzwi prowadzących do korytarza z pokojami gościnnymi. Za nimi popędziłam do mojej kwatery.
Usiadłam na łóżku i wyjęłam list. Był od Tymona
Nie był długi.
"Doroto, bardzo Ci dziękuję za prezent i za ten szczery list. Postaram się odpowiedzieć w podobnym tonie. Jeżeli wiesz, jak mam wobec Ciebie postępować, żeby Cię nie wystraszyć, to powiedz mi, bo nie mam do Ciebie klucza. Może dlatego, że mało się znamy, a może dlatego, że oboje mamy inne wymagania od życia. Ale wiedz jedno, nie mogę Ci obiecać, że jak się spotkamy, to będę umiał trzymać ręce przy sobie. Jestem prostym Łowcą, nie szlachetnym rycerzem. Mam nadzieję na szybkie spotkanie. Tymon"
Przeczytałam ten list chyba ze dwadzieścia razy, ale i tak nie zmniejszyło to mętliku w mojej głowie i ciele. Znalazłam jakąś kartkę w plecaku i zaczęłam odpisywać.
"Tymonie,
wolę
Twoją bezpośredniość niż kwieciste mowy rycerza. Przynajmniej nie ukrywasz
swoich zamiarów. Mam jednak nadzieję, że znajdziesz siłę na to, żeby mnie
uszanować. Ja Ciebie bardzo szanuję i podziwiam. A z innych informacji.
Wyznaczono nagrodę za moją głowę, więc z tym spotkaniem może być krucho.
Chwilowo zmieniam kierunek działania. Dorota"
Łajałam się za to, że nie potrafię być bardziej romantyczna, ale niczego już nie dodawałam. Schowałam list do koperty i postanowiłam wysłać go do Warszawy. Tymon prędzej zajrzy tam, niż tutaj.
Rozdział XVI - Inne drogi
Pojechałam na południowy wschód. Stwierdziłam, że tam mnie na pewno nikt nie zna, bo ostatni raz odwiedzałam te tereny, jak byłam jeszcze w Akademii Przysposobienia Obronnego.
Łajałam się za to, że nie potrafię być bardziej romantyczna, ale niczego już nie dodawałam. Schowałam list do koperty i postanowiłam wysłać go do Warszawy. Tymon prędzej zajrzy tam, niż tutaj.
Rozdział XVI - Inne drogi
Pojechałam na południowy wschód. Stwierdziłam, że tam mnie na pewno nikt nie zna, bo ostatni raz odwiedzałam te tereny, jak byłam jeszcze w Akademii Przysposobienia Obronnego.
Uznałam to za
dobry wybór, ponieważ były to słabo zamieszkane tereny, nie było tam dużych
miast, a różnego rodzaju awanturnicy raczej tam nie zaglądali. Miałam nadzieję,
że znajdę tam jakąś pracę, ale taką, która nie będzie ani zbyt niebezpieczna
ani zbyt absorbująca.
Poza tym warto
było się tutaj wybrać chociażby dla widoków.
Brak dobrych
dróg, a niekiedy w ogóle jakichkolwiek
traktów rekompensowało piękno przyrody. Duże jeziora, przepastne lasy, dzikie
zwierzęta przemykające między krzakami. Tak, tutaj nie było cywilizacji.
Przejechałam
około 200 kilometrów
i postanowiłam zatrzymać się nad jeziorem i odpocząć po wertepach, jakie
zgotowała mi kiepska nawierzchnia. Skorzystałam również z okazji i posprzątałam
Łazika. Auto od jakiegoś czasu bardziej zaczęło przypominać chlew, niż moje
mieszkanie. Do tego był już najwyższy czas posprawdzać, czy wszystko w nim
działa i co trzeba będzie w najbliższym czasie wymienić. Łazika zrobił mi taki
jeden wynalazca, ale nie mogłam go teraz odwiedzić. Nie ściągnęłabym mu na
głowę żadnych Łowców Głów ani innych moich wrogów.
Przez całe
popołudnie nie minęła mnie żadna ludzka istota, jedynie kilka zwierząt przeszło
obok, nie za bardzo zwracając uwagę na moje towarzystwo.
Pod wieczór
wszystko było zrobione i byłam gotowa do dalszej podróży.
Wsiadłam do wozu
i odjechałam jak najdalej od jeziora. Nad wodą nie było zbyt bezpiecznie, nikt
nie wiedział, jakie zmutowane monstra w nich żyją.
Zanocowałam w
szczerym polu, bez żadnych osłon i zabezpieczeń. Wiem, ryzykowałam, ale z
drugiej strony, jedyne, co mogło mnie zaatakować, to jakiś dziki zwierz, a te
raczej nie zainteresują się kupą żelastwa.
Nie myliłam się,
przespałam całą noc i chociaż raz czułam się wypoczęta i bez uczucia kaca.
W połowie dnia,
zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle ktoś zamieszkuje te okolice, bo jadąc
kolejne 50 kilometrów
nie natknęłam się na żadne ludzkie osady, ani na żadne pozostałości po
obecności człowieka. Nie miałam jednak zamiaru zawracać, bo w końcu gdzieś te
bezdroża się skończą. I jak na życzenie wyjechałam z lasu i zobaczyłam w miarę
dobrze zachowaną, szeroką na kilka pasów szosę. Wjechałam na nią i odetchnęłam.
Po tych wertepach, czułam, że wszystkie kiszki mam poobijane. Trasa zawiodła
mnie do Białegostoku. Dopiero na przedmieściach spotkałam pierwszych ludzi.
Miasteczko było
małe, ale zadbane. Już dawno usunięto ruiny i posprzątano po przeszłości. Widać
było, że zarządza nim dobry gospodarz. Ale czy i ludzie w nim są dobrzy?
Zatrzymałam się
przy pierwszym lepszym z nich.
- Dzień dobry,
czy jest tu jakiś zajazd, w którym można zanocować? – zapytałam grzecznie.
Mężczyzna,
starszy, siwy uśmiechnął się do mnie, ukazując cztery zęby i powiedział.
- A witam, witam.
A można, zaraz za tym zakrętem będzie karczma, „Leśna” się nazywa – mówił z
charakterystycznym zaśpiewem.
- A robotę Łowca
Przygód jakąś tu dostanie?
Dziadek podrapał
się w głowę i odparł.
- A bo ja wim?
Trza się spytać wójta. On mieszka w ratuszu. To ta biała wieża, tam pani
jedzie.
- Dziękuję –
powiedziałam i pojechałam w stronę karczmy.
„Leśna”, nie była
zbyt wielka, ale zauważyłam, że ma pokoje gościnne.
Weszłam do
środka. Główna sala była jasna i przestronna, ale przy ławach nie siedziało
zbyt wielu gości.
- Dzień dobry –
przywitał mnie karczmarz – a kogóż to do nas sprowadza?
- Dorota, Łowca
Przygód – przywitałam się.
- Miło powitać,
miło – wskazał mi miejsce przy najbliższym stole – na pewno jest pani głodna.
- Jak wilk –
skłamałam, bo jadłam wczoraj nad jeziorem i nie potrzebowałam zapasów.
- Mamy pyszną
pieczeń z dzika albo pieczonego pstrąga.
- Poproszę rybę i
dobre piwo.
- Już się robi –
karczmarz znikł mi z oczu.
Za to na mnie patrzyli wszyscy, którzy gościli
się w karczmie.
- Rzadko
widujecie tu obcych, prawda? – zagaiłam przyjaźnie.
- Ano – mruknął
jeden z mężczyzn. Potężnych chłop w sile wieku – bardzo rzadko, a samotnych
kobit, to w ogóle nie widujemy.
- W ogóle kobit
nie widujemy – mruknął drugi, równie duży i silny, jak jego poprzednik.
- Nie macie
panowie kobiet?
- Ano mamy,
tylko, że ich ni ma – dodał trzeci.
Zaciekawiłam się.
- Możecie panowie
mi o tym powiedzieć?
- Możem – odezwał
się ten pierwszy. Wziął kufel piwa i przysiadł się do mnie.
Za nim przyszła
cała reszta.
- Kilka dni temu,
wszystkie nasze baby znikły. Co do jednej – zaczął opowiadać – nawet stare.
- Jak to znikły?
– pytałam.
- Ano, było
spotkanie Koła Gospodyń, więc jak zawsze wszystkie tam się zlazły. Z tym, że
nie wróciły potem do domu. Szukalim wszędzie, po lasach, po polach. Nie ma po
nich śladu.
- A co na to wasz
wójt?
- On też swojej
szuka i dwóch córek. Zapadły się pod ziemię.
- A może smok je
porwał? – odezwał się jeden z nich.
- Głupiś. Smoków
ni ma,
- Prawda, nie ma
– odparłam – ale za to są ludzie, którzy porywają kobiety.
- Nawet stare?
- Może im się
spieszyło i zapakowali je wszystkie razem – powiedziałam – później zrobią
selekcję.
Mój główny
rozmówca zbladł.
- Tam jest moja
matka, jeśli oni coś jej zrobią…. – zacisnął pięść.
- Spokojnie –
odparłam – pomogę wam.
- Jesteś Łowcą
Przygód, każesz sobie płacić, a my nie jesteśmy bogaci – powiedział jeden z
nich.
- Powiedziałam,
że wam pomogę, a nie, że zrobię to za pieniądze – uśmiechnęłam się do nich
ciepło.
- Zrobisz to za
darmo? – dziwili się mężczyźni.
- Nie zawsze
robię coś dla pieniędzy – wzruszyłam ramionami – czasami po prostu czuję, że
należy pomóc.
Karczmarz
postawił przede mną rybę z warzywami i kufel piwa.
- Jeżeli pani nam
pomoże, to będzie pani miała u mnie wszystko gratis. Do końca życia –
powiedział właściciel i łzy zakręciły mu się w oku – mam żonę i cztery córki,
bardzo chciałbym je odzyskać.
Przełknęłam
szybko rybę i wstałam.
- Nie ma na co
czekać. Zaprowadźcie mnie do waszego wójta.
Wszyscy
odprowadzili mnie pod ratusz. Obejrzałam go sobie i bardzo mi się nie spodobał.
Wyglądał, jak forteca, tyle, że pomalowana na biało.
- Od kiedy ten
człowiek wami rządzi? – zapytałam mężczyzn.
- Od dwóch lat –
powiedział jeden z nich – stary umarł na atak serca, a na jego miejsce wybralim
jego.
- Dobrze wami
rządzi?
- Jak pani widzi.
Miasto ładne, gruzów brak. Dobrze nam się żyje… - zawahał się.
- Ale… -
zachęciłam.
- On jest inny
niż nasz stary wójt. Rzadko go widujemy, nie organizuje festynów, ale nie
zdziera z nas wielkich podatków, więc nie mamy o co się burzyć.
- A ten ratusz,
długo stoi?
- A gdzie tam,
jeden rok bedzie.
Do wejścia
prowadziło kilkanaście szerokich schodków, zakończonych małym prostokątnym
tarasem. Drzwi były ogromne i kute z żelaza. Podeszłam do nich, a moi
przewodnicy cofnęli się o kilka kroków.
Uśmiechnęłam się
pod nosem i pomyślałam – „taki dobrodziej, a ludzie się go boją,”
Zapukałam kołatką
i czekałam, aż mi ktoś otworzy.
Po kilku minutach
wyszedł jakiś człowiek. Ku mojemu rozczarowaniu nie był ubrany w strój
rycerski, a w zwykły garnitur, koszulę i krawat.
- Dzień dobry –
powiedział – kim pani jest i co panią do nas sprowadza?
- Mam na imię
Dorota i jestem Łowcą Przygód. Podobno znikły wasze kobiety, chciałam pomóc je
odnaleźć.
Mężczyzna skinął
głową, że przyjął moją przemowę i zamknął mi przed nosem drzwi.
- No i to by było
na tyle – bąknęłam i zeszłam do moich przewodników.
- Może zaraz
otworzy – pocieszał mnie jeden z nich.
I rzeczywiście,
po kilku minutach pojawił się ten sam człowiek, który wezwał mnie gestem ręki.
Normalnie bym się na to wkurzyła, bo nie jestem żadną służącą, ale tutaj
wszystko było tak dziwne, że nawet nie zdążyłam się oburzyć.
Podeszłam do
niego, a on się odezwał,
- Wójt mówi, że
to nasza sprawa i proszę się nie wtrącać.
- Ja nie wezmę za
to pieniędzy – powiedziałam, myśląc, że o to właśnie im chodzi.
- Proszę się nie
wtrącać – i zamknął drzwi.
Już ja sobie
wyrobiłam zdanie o tym, rzekomo dobrym gospodarzu.
- Prowadźcie mnie
do miejsca, gdzie zazwyczaj spotykały się wasze panie – powiedziałam do
mężczyzn.
- Ale wójt
powiedział… - zaczął jeden z nich, ale inny uciszył go, mówiąc.
- Głupiś, wójt
nic nie zrobi. Zabarykadował się w ratuszu i pewnie boi się, że i jego porwą.
Zaprowadzili mnie
do domu Koła Gospodyń. Weszłam do budynku przypominającego z zewnątrz stodołę,
ale wewnątrz było kilka mniejszych pomieszczeń i jedno wielkie. Ustawione tam były stoły i
krzesła, a przy ścianach komody, oraz małe stoliki, na których stały butelki z
jakimś alkoholem.
- Proszę mnie
zostawić samą – powiedziałam do nich – mogą panowie wracać do swoich zajęć.
Na pierwszy rzut
oka, wszystko było w porządku. Nie było śladów walki, niczego nie brakowało. W
każdym pomieszczeniu, było tak samo. Schludnie i czysto. Tak, jakby w ogóle
tych kobiet tu nie było. A jakoś nie wierzyłam, że panowie by tutaj po nich
posprzątali. Czyli musiały zostać porwane lub pójść za kimś, kogo znają zanim
tutaj dotarły.
Ile mogło ich
być? Na oko, miasteczko miało góra 150 mieszkańców, w tym dzieci. Ile kobiet?
Jak można było ich nie zauważyć?
- Powiedziałem
pani, że to nie jej sprawa? – usłyszałam nieprzyjemny, męski głos. Odwróciłam
się do niego i przyjrzałam. Przede mną
stał bardzo szczupły mężczyzna, średniego wzrostu z odstającymi uszami i
wydatnym nosem. Na czoło opadała mu rzadka grzywka.
- Pan wójt? –
odpowiedziałam pytaniem.
- A któż by inny
– parsknął. Obok niego pojawiło się czterech osiłków, z których każdy miał przy
sobie pałkę. Zrozumiałam, kto maczał palce w zniknięciu kobiet.
- Gdzie pan je
przetrzymuje, albo co pan z nimi zrobił? – zapytałam.
- Nie wiem, o
czym pani mówi? – rozłożył ręce w geście zdziwienia.
- Dobrze pan wie,
o czym mówię – odparłam i zaczęłam szukać dogodnego miejsca do walki – inaczej
pan by nie próbował mnie przegonić i po co brałby ze sobą eskortę? Czym może
panu zagrozić jeden Łowca Przygód.
- To prawda, nie
możesz mi w niczym zagrozić – powiedział wójt i roześmiał się nieprzyjemnie –
ale możesz mi pomóc zarobić dodatkową forsę.
- Rozumiem, chce
mnie pan sprzedać. Czy kobiety z tego miasta też już zostały przehandlowane?
- O jakie kobiety
pytasz?
Nie chciał się
otwarcie do niczego przyznać. Ostrożny z niego gość.
I nagle wyjął z
kieszeni coś czego się nie spodziewałam. List gończy Ryszarda Krwawego Oka za
mną. Czyżby i na taką prowincję dotarła moja sława?
Wiedziałam, że
nie uniknę walki.
Westchnęłam i
powiedziałam.
- Nie chce pan ze
mną walczyć.
- Ja nie będę
walczył – zapewnił mnie wójt – od tego mam ludzi.
- Nie szkoda ich
panu? Przecież ja ich zabiję.
Spojrzałam na
osiłków, ale byli zbyt tępi żeby zrozumieć, że ja nie żartuję. Zamiast
niepewnie przestawać z nogi na nogę oni zarechotali obrzydliwie i jeden z nich
odezwał się głuchym głosem.
- Szefie, możem
się już za nią brać?
- Oczywiście.
Rzucili się na
mnie wszyscy na raz, ale ja tylko lekko wybiłam się do skoku i już po chwili
stałam na stole. Jednego kopnęłam z całej siły w potylicę, a drugiego w bok
policzka. Zwalili się na ziemię. Dwaj pozostali zamachnęli się na mnie palkami
i nawet oberwałam cios w udo. Syknęłam i zeskoczyłam ze stołu. Mężczyźni
cofnęli się na dwa kroki, żeby zrobić sobie miejsce do ataku. Ja w tym czasie
zrobiłam wślizg między ich dwójkę, w rękach trzymałam krótkie noże, którymi
poprzecinałam im ścięgna pod kolanami. Upadli z wrzaskiem na ziemię. Wójt stał
oniemiały.
- Byłam łaskawa,
nie zabiłam ich – uśmiechnęłam się szeroko do mężczyzny i ruszyłam w jego
stronę. Nie był tchórzem, stanął do walki, ale nie miał szans z moimi
przyspieszonymi ruchami. Upadł na podłogę, zalany krwią ze złamanego nosa.
- Cholerny
mutant! – wrzeszczał.
Podniosłam go za
kołnierz i wyprowadziłam poza budynek. Był ode mnie wyższy, ale jakoś zbytnio
się nie opierał.
Wokół nas
pojawiło się sporo osób, w tym kilku mężczyzn poznanych przeze mnie w karczmie.
- A teraz
grzecznie powiesz tym ludziom, gdzie są ich kobiety – syknęłam mu do ucha.
- Chyba z byka
spadłaś. Zabiją mnie.
- Wiem, ale tym
sposobem, będzie szybciej –uśmiechnęłam się do niego wrednie.
- Nic nie powiem,
bo nic nie wiem – zaparł się.
- Zatem wszyscy
razem przeszukamy ratusz – powiedziałam.
- Nie –
wykrzyknął – tam jest moja rodzina.
- Ty wredny
draniu – wykrzyknęłam i kopnęłam go w tyłek. Upadł pod stopy swoich
mieszkańców.
- On stoi za
porwaniem waszych pań – powiedziałam – nie chce nic o nich powiedzieć, ale
myślę, że będziecie w stanie wydusić z niego całą prawdę.
- Nie! – krzyknął
wójt – nic nie wiem! To nie ja! Oni mnie szantażują! Mają moją żonę i córkę!
Musiałem to zrobić!
- Oni, czyli kto?
– zapytałam.
- Przyjechali do
mnie jakiś miesiąc temu. Poprosili o spotkanie, wpuściłem ich do środka, a oni
od razu zabrali mi rodzinę i zagrozili, że jeżeli nie wydam im wszystkich
kobiet z miasta, moja rodzina zginie! I pewnie właśnie teraz giną.
Mężczyzna zalał
się łzami.
- A nie mogłeś
chłopie przyjść z tym do nas? – zapytał jeden z mężczyzn – raz dwa byśmy ich
przegonili.
- Oni mają broń –
chlipał.
- My też mamy – nagle
w rękach mężczyzn pojawiły się różne narzędzia, młoty, widły i noże.
- Gdzie są nasze
kobiety – warknął inny mężczyzna.
- Nadal w
ratuszu, oni robią przegląd. Stare są oddzielone od młodych.
- Ja ci dam
przegląd, ty gnoju – wójt dostał kopniaka w brzuch.
Podbiegł
karczmarz i mu poprawił.
- Jak ktoś tknął
moje dziewczynki, to popamiętasz draniu. Będziesz umierał przez kilka dni.
- Do ratusza –
krzyknął ktoś i cała grupa ruszyła w stronę rynku.
- Stójcie –
krzyknęłam – dajcie mi to załatwić.
- O nie, ty już
zrobiłaś wystarczająco dużo – powiedział karczmarz – dałaś nam wójta na tacy,
teraz nasza kolej.
- Oni na pewno
mają broń palną – próbowałam ich przekonać – zginiecie.
Tłumek się
zatrzymał.
- Ja wiem, jak
walczyć z takimi ludźmi. Tylko niech mi wójt powie, ilu ich jest.
- Pięciu –
skamlał wójt. Jeden szef i czerech ochroniarzy.
- Gdzie zwykle
przesiadują?
- W moim
gabinecie.
- W którym
miejscu się znajduje? – męczyło mnie to zadawanie pytań.
- Na drugim
piętrze, od północnej strony.
Podeszłam do
mężczyzn.
- Naróbcie hałasu
pod drzwiami wejściowymi, a ja tymczasem dostanę się do ratusza.
- Ale tak nie
można – oponował jeden z mężczyzn – to my powinniśmy wyzwolić swoje kobiety.
- Zróbcie hałas –
poprosiłam i pobiegłam w stronę ratusza.
Obeszłam go
dookoła i znalazłam właściwe okno.
Musiałam się
teraz tam, jakoś dostać. Mur otynkowany, bez żadnych ozdób czy płaskorzeźb, po
których łatwiej byłoby mi się wspinać. Pozostało wejście do budynku od strony
kuchni. Tamtych drzwi na pewno nikt nie będzie pilnował.
Nie myliłam się.
Wszyscy poszli patrzeć na mężczyzn hałasujących pod drzwiami. To pozwoliło mi
szybko dostać się na drugie piętro.
Otworzyłam drzwi
od gabinetu wójta i od razu wpadłam na trzech drabów.
- To wy?! – nie
dowierzałam.
- To ty?! – dla
nich to też była niespodzianka.
Miałam przed sobą
zbirów Ryszarda Krwawe Oko. Gorzej być nie mogło.
Wycelowali we
mnie pistolety i wypalili.
Zdążyłam uskoczyć
za drzwi.
- No mała. Mamy
cię w garści – usłyszałam rechot ich szefa.
- Jak na razie,
stoję za drzwiami i nic mi nie jest – odparłam całkiem spokojnym tonem.
- To tylko
kwestia czasu.
- Nie sądzę, żeby
wam udało się mnie złapać – odparłam.
- Nie masz broni,
nas jest więcej… - wyliczał jeden z drabów.
- Wszystko może
być bronią – zapewniłam i na potwierdzenie swych słów z całej siły zatrzasnęłam
drzwi. Usłyszałam jęk uderzonego. Myślał, że nie słyszę, jak podchodzi do
drzwi.
Następny otworzył
je i wyjrzał na korytarz, więc spotkał się z moimi nogami. Dostał cios w twarz.
Jedynie herszt tej bandy się nie wychylił.
- Wyłaź –
poprosiłam.
- Chyba śnisz –
usłyszałam.
- Jak chcesz, ja
idę oswobodzić kobiety – udałam, że odbiegam.
Dał się na to
złapać. Najpierw zobaczyłam rękę z pistoletem, ale nie próbowałam mu jej
wytrącić. Czekałam, aż wysunie się całkiem z pokoju. Kiedy to zrobił, rzuciłam
się na niego i wyrwałam pistolet z ręki. Strzeliłam. Padł trupem na ziemię.
Odetchnęłam kilka
razy, ale nie dane mi było odpocząć, ponieważ dwóch pozostałych drabów właśnie
wbiegło na korytarz. Nie zastanawiałam się nad tym, od razu do nich wypaliłam.
- To by było na
tyle – powiedziałam do siebie i poszłam wpuścić czekających na zewnątrz
mężczyzn do środka. Po drodze musiałam jeszcze znokautować trzech ochroniarzy
wójta, ale to było proste jak drut.
Szczęśliwe
rodziny po chwili cieszyły się sobą. Ludzie Ryszarda Krwawego Oka, nie zdążyli
jeszcze żadnej z nich wywieźć.
Pozostali przy
życiu zbóje oraz wójt zostali wtrąceni do lochu, gdzie mieli czekać na proces.
- Jak mamy ci
dziękować? – pytał karczmarz.
- Nie ma za co –
śmiałam się – wszystko wyszło przez przypadek – gdyby wójt nie był tak łasy na
pieniądze, to by za mną nie poszedł. Myślał, że zdobędzie za moją głowę
nagrodę. Także, nie ja, a chciwość go załatwiła.
- Zaraz zrobimy
zrzutkę, nie możesz od nas odjechać bez żadnej zapłaty.
- Nie trzeba –
oponowałam – wystarczy, jak nikomu nie piśniecie, że mnie tutaj widzieliście.
Pokazałam im list
gończy.
- Źli ludzie
polują na moją głowę, a ja nie chce jej jeszcze tracić.
Karczmarz
poklepał mnie po ramieniu.
- Nie piśniemy
słówka. A jeszcze lepiej, zostań tutaj z nami. Nikt cię nie wyda, będziesz
tutaj bezpieczna.
„Nie będę –
pomyślałam – i wy też już nie jesteście bezpieczni. Jak nie Ryszard, to inny
bandzior was znajdzie.”
Ale głośno
powiedziałam.
- Zadbajcie o
swoje bezpieczeństwo.
- Zadbamy, od
jutra będziemy szkolić straż, która będzie nas bronić przed intruzami z
zewnątrz.
„I oby wam to
wystarczyło.”
Uściskałam się z
karczmarzem i wsiadłam do Łazika.
Odjechałam z
miasteczka, jak najszybciej się dało.
Nigdzie nie było
bezpiecznie, ani dla nich, a tym bardziej dla mnie? Gdzie mogłam się jeszcze
schować? Przychodziło mi do głowy tylko jedno miejsce, ale na razie nie mogłam
z niego skorzystać.
kolejny odcinek po feriach zimowych czyli po 28 stycznia
Komentarze
Prześlij komentarz