Imprezy, wczoraj i dziś cz.1
Jestem imprezówką. Tak, to słowo brzmi dziwnie i na dodatek nie istnieje, ale taka prawda. Odkąd pamiętam brałam udział w imprezach. Nawet jako dziecko, ponieważ moi rodzice urządzali różnego rodzaju przyjęcia. A kiedy skończyłam naście lat pozwolili mi robić domówki dla znajomych. No i to trwa do dziś. Oczywiście nie tylko ja organizuje balety, bywam też zapraszana do innych ludzi.
I tak ostatnio sobie pomyślałam, że fajnie
byłoby zrobić porównanie tego, jak to wyglądało kiedyś, z tym jak jest dzisiaj.
I nie będzie to opowieść tylko o mnie, ale też o innych ludziach i o tym, jak
to kiedyś było z tym imprezowaniem, a jak to wygląda dwadzieścia kilka lat
później.
Mam to szczęście, że od mniej więcej
piętnastego – szesnastego roku życia zaczęłam obracać się w towarzystwie
lubiącym bawić się, tańczyć i nie tylko:). Przez wiele lat spotykaliśmy się w
sporym gronie, chodziliśmy na domówki, organizowaliśmy ogniska z tańcami czy
wyruszaliśmy do stolicy na podbój dyskotek. Jeżeli chodzi o mnie, to bez tańca
i śpiewu nie żyję. Także osobiście robię sobie sama w domu recitale oraz disco
błysko. Ale ja nie o tym...
Dzisiaj grono jest mniejsze, ale równie
chętne do zabawy, co kiedyś. I wracając ostatnio z karnawałowych baletów
rozmawiałyśmy z dziewczynami, jak to się kiedyś bawiłyśmy, jak z czasem
zmieniły się przygotowania do potańcówek, oczekiwania i sam przebieg spotkania.
Jedyne, co się nie zmieniło to piruety na parkiecie, chociaż..., o tym napiszę
potem.
Zacznę od tego, że kiedyś imprezowaliśmy
dosłownie do białego rana. Z dziewczynami wybierałyśmy dyskoteki, które
kończyły się o 6:00 rano. Było to też spowodowane tym, że potrzebowałyśmy
dziennych autobusów, żeby dojechać do domu. Dzisiaj raczej nie bywamy w klubach
czy dyskotekach, a jeśli już, to zawsze mamy zorganizowaną podwózkę. Jeśli
chodzi o domówki, to potrafiliśmy kończyć o 8:00 rano śniadaniem. Dzisiaj jeśli
poszalejemy do 3:00, to już jest to wyczyn.
Oczekiwania też są inne. Za małolata ważna
była muzyka i towarzystwo, zwłaszcza płci przeciwnej. Dzisiaj doskonale się
znamy, większość ma tak zwane poukładane życie, więc nikt nie oczekuje
fajerwerków. Muzyka nadal jest ważna, ale chyba najważniejsze jest ŻARCIE.
Piszę to z premedytacją, ponieważ na ostatnich spotkaniach, stoły były tak
zastawione, że uginały się pod ciężarem jedzenia. I o zgrozo! Zamiast
wytańczeni, wychodziliśmy przeżarci. Oczywiście tańczymy, ale kto dzisiaj
wytrzyma na parkiecie kilka godzin? Każdy coś ma, jak nie problem z
kręgosłupem, to ze stawami albo po prostu za ciężki tyłek. A za małolata, to i
ze skręconą nogą nie schodziłam z parkietu.
A skoro o tańcu mowa.
Mam roztańczone towarzystwo i lubimy się
bawić przy różnej muzyce. Kiedy byliśmy nastolatkami, nie było takich
możliwości odtwarzania utworów, co dzisiaj, ale i tak sobie radziliśmy. Grunt,
żeby ktoś miał magnetofon. Ja miałam taki dwukasetowy(Sanyo), który służył nam
przez lata. Bracia cioteczni mieli super wieżę Hi Fi z Niemiec Zachodnich i
przy tych głośnikach, to dopiero była super zabawa. Było głośno, że hej.
Mieliśmy i mamy (u mnie w domu) stroboskop i to był szał. W migającym świetle przecież
wszyscy świetnie tańczyli. Uwielbiałam stroboskop. Ale tak naprawdę najważniejsze
i tak było to, żeby na parkiecie było ciemno. Wiecie, tanga przytulanga i te
sprawy.
Wracając do muzyki. Przeszliśmy długą drogę
od kaset przegrywanych z innych kaset, przez specjalnie szykowanych płyt CD do
muzyki z Internetu. A jak pisałam wyżej, bawiliśmy się przy różnych utworach. W
naszych najstarszych zestawach obowiązkowych było Bony M, rock'n' roll,
Nirvana, dr. Alban czy Coco Jumbo czyli Mr. President. Potem weszło techno,
więc na imprezach było 90% techniawki i 10% na przytulasy.
Dzisiaj chyba jesteśmy bardziej wybredni i
bardziej współcześni. Rzadko jest puszczana starsza muzyka niż 10 lat, a jeśli
już, to dla żartu np. Mezulyna albo z jakiegoś nagłego sentymentu. Dzisiaj
jesteśmy w klimatach Imagine Dragons, Davida Getty, OneRepublic czy Bryskiej.
Chociaż w ten weekend zapodano lata 90 i Coco Jumbo też poleciało. Ale to taki
wyjątek od reguły. Jedyne czego u nas nie ma, to disco polo. Jeśli ktoś lubi,
to niech sobie słucha, my dziękujemy.
Co do dyskotek, to pamiętam, że zaczęłam na
nie chodzić, kiedy nie miałam jeszcze skończonych 18 lat, ale rocznikowo już
tak. I z przyjaciółkami jako małolaty zaczęłyśmy naszą przygodę na rokotece w
Hadesie, który mieścił się w podziemiach SGH. Potem chłopaki zabierali nas na
techniawki do Hybryd, a z czasem zaczęliśmy jeździć do Strubin, gdzie były trzy
parkiety z różną muzyką. Najwięcej jednak wybawiłam się chyba w Qvo Vadis,
które mieściło się w podziemiach Pałacu Kultury. Oczywiście na wyjazdach
wakacyjnych nocne balety były obowiązkowe i nie jeden raz zakończone wschodami
słońca. Nocne szaleństwa, to było coś bardzo ważnego i nie przeszkadzało nam
to, że przez to traciliśmy sen. A kto by wtedy spał. Dzisiaj, nie ukrywam lubię
sobie pospać, a całonocne szaleństwa odpracowuję przez przynajmniej dwa dni.
To na razie tyle. W następnym odcinku będzie o tym, jak każda z nas jest na parkiecie Shakirą, a panowie…, no cóż możliwości jest wiele.:)
Komentarze
Prześlij komentarz