Dzisiejszy dzień
Jak zapewne widzieliście w mediach, Warszawę zalało.
Ale o tem potem.
Dzisiaj wszedł wakacyjny rozkład jazdy, więc wszystko rzadziej jeździ, za to w środku pojazdu jest gęściej od pasażerów. Bardzo się cieszę, że nie miałam dzisiaj kataru, bo jak nic za kichanie i pociąganie nosem by mnie wysadzono. Nie było też opcji z utrzymaniem odległości, miałam wrażenie, że wchodzę pupą komuś w nos.
Rozważałam nawet jazdę do pracy samochodem, ale jest potrzebny domownikom, więc ostatecznie ten pomysł porzuciłam.
W pracy, jak w pracy. Rekrutacja, papierkowo - komputerowa robota, dialogi z kolegami, uzupełnianie dokumentów itp.
Oczywiście nie obyło się bez rozmowy o pogodzie, czyli prognozowanie, o której rozpęta się burza. Ja stwierdziłam, że pewnie wtedy, kiedy będę przemieszczać się z tramwaju do autobusu. Albo o 16:00, kiedy będziemy kończyć robotę. No i walnęło przed 16:00.
Ja osobiście nie doświadczyłam zalanej Warszawy, udało mi się przejechać razem z koleżanką metrem całą trasę. Zdążyłyśmy przed zamknięciem Metro Ratusz- Arsenał. Dopiero, kiedy wróciłam do domu zobaczyłam w TV, jak okolice mojej pracy zamieniły się w jezioro. Przed chwilą rozmawiałam z koleżanką R., która szła od kościoła św. Anny (Starówka) i złapała ją ulewa. Brodziła po kostki w wodzie i mówiła, że rynny wybuchały fontannami wody.
Osobiście miałam nadzieję, że jak przejadę kilkanaście minut metrem, to deszcz przestanie padać. Potem miałam nadzieję, że skończy się zanim dojadę do Fortu Piątek (Białołęka). Tam miałam przesiadkę.
Nic z tego.
Lało.
Pamiętacie, jak pisałam na początku o wakacyjnym rozkładzie jazdy? No, to sobie chwilę poczekałam na autobus, ale i tak nie ten, który jedzie bliżej mojego domu. Tata mnie uratował i podjechał po mnie na przystanek.
Odkąd chodzę fizycznie do pracy, zauważyłam, że poniedziałki są trudne. Wszyscy są rozdrażnieni i poddenerwowani. Mnie osobiście wyszło to dzisiaj na wieczór.
Byłam na zakupach w biedrze, gdzie nabyłam mnóstwo fantastycznych serków i innych homogenizowanych deserków, które pani szybko kasowała. Potem chciałam wszystko wartko (wybaczcie, tylko takie stare słówko przyszło mi do głowy), spakować, ale że miałam gumowe rękawiczki (nie umiem w nich funkcjonować), co i raz jakiś serek wypadał mi z rąk. Dodatkowo jakiś pan na mnie patrzył, moim zdaniem ze zniecierpliwioną miną, więc tym bardziej włączyła mi się niezdara. Kiedy udało mi się szczęśliwie wszystko dowieść do domu, w przedpokoju rozsypały mi się brzoskwinie. Tego było już na moje skołatane nerwy za wiele, nakrzyczałam na torebkę i byłam bliska rzucenia wszystkiego i pójścia sobie gdzieś. Uratowała mnie mała bratanica, która w odróżnieniu do mnie tryskała radością i szczęściem, więc musiałam się ogarnąć.
I zrobiłam najlepszą rzecz, jaką w tej sytuacji mogłam zrobić. Umyłam się, wskoczyłam w koszulę nocną i zaszyłam się w swoim pokoju, żeby wyżalić się Wam na blogu.
Z tym, że mam trójkę bratanków na kwadracie, więc zaszycie się i święty spokój, to coś co nie istnieje. :)
Idę spać.
Dobranoc
Komentarze
Prześlij komentarz