Fundacja Dzielna Matka
Właśnie
uświadomiłam sobie, że ani razu nie napisałam tutaj o fundacji, z którą od
dziesięciu lat współpracuję. Czas nadrobić straty i opowiedzieć, o tym cudownym
przedsięwzięciu.
Tak
w ogóle, to nie tak miało być…., ale że Pan Bóg ma poczucie humoru i lepsze
plany dla mnie, niż te, które sama sobie robię, to mam.
Dziesięć
lat temu moja koleżanka z zespołu kościelnego, poprosiła nas o udział w zbiórce
pieniędzy na rehabilitację. J. ma porażenie mózgowe czterokończynowe, więc
razem z przyjaciółką, w ogóle się nie zastanawiałyśmy dla kogo mają być te
pieniądze.
A
tak w ogóle, to wcale nas miało tam nie być tylko inne koleżanki. Ja robiłam
imprezę, a M. miała jechać na Mazury, ale Pan Bóg tak zrobił, że wylądowałyśmy
na zbiórce. Najpierw M. zadzwoniła do mnie i powiedziała.
-
One zapomniały, że miały jechać, co robimy?
-
Dobrze, pojedziemy, ale na godzinę – odparłam, ja dobra Samarytanka.:)
I
było tak. Żar z nieba, ze 35 stopni w cieniu, korek nad Zegrze, więc przez tę
godzinę w nim stałyśmy. Jak dojechałyśmy do Serocka, okazało się, że zbiórka
jest pod miastem na turnieju jeździeckim. Wymarzone miejsce dla alergika,
siano, sierść i siano. Na miejscu okazało się, że J. jeszcze nie przyjechała,
więc czekałyśmy na nią kolejną godzinę, a potem należało z nią trochę pobyć, co
dawało kolejną godzinę. Przypominam, żar z nieba, a my nie wzięłyśmy żadnego
kremu.
W
czasie czekania na J. poznałyśmy V. i okazało się, że to zbiórka na jej synów,
którzy są mocno niepełnosprawni. I muszę wyznać, że cały ten dzień uznaję za
dwa cuda. Pierwszy, ponieważ nie kichnęłam ani razu, a słońce nas nie
poparzyło. A drugi, ponieważ poznałyśmy V., prezeskę Fundacji Dzielna Matka.
To
były początki istnienia organizacji, ale też pięknej przyjaźni i współpracy. Zaczynaliśmy
od zera. Brak zaplecza finansowego, brak siedziby, brak kontaktów, jedyne czego
nie było nam brak, to pomysłów.
Po
dziesięciu latach nadal jesteśmy małą fundacją, ale bardzo prężną i wciąż
gotową do działania. Ja i moja przyjaciółka jesteśmy wolontariuszkami i w ten
proceder wkręciłyśmy cały nasz zespół kościelny. To znaczy, ściągamy je na mszę
w intencji niepełnosprawnych, czasami na wigilie fundacyjne, czy tak, jak
wczoraj, śpiewałyśmy na pikniku z okazji Dnia Matki i Dnia Dziecka
zorganizowanych dla naszych podopiecznych.
Kim
są nasi podopieczni? Przede wszystkim osoby z niepełnosprawnością sprzężoną,
czyli tacy, którzy mają kilka niepełnosprawności na raz, ale są też autystycy i
osoby o dużym stopniu niepełnosprawności intelektualnej.
Co
dla nich robimy?
Organizujemy
rodzinne spotkania wigilijne. Raz udało nam się zrobić świąteczny koncert w
kościele. Nawet mój brat zagrał nam na trąbce, a bratanek zaśpiewał ze mną
„Cichą noc” i przygrywał na trójkącie. Moja szkoła czynnie pomaga fundacji, młodzież tworzy rękodzieło – zawieszki na
choinki lub szyje misie czy robi motylki na patyku.
Robimy
też zbiórki charytatywne. I powiem Wam szczerze, że przez chorą biurokrację, aż
się nam odechciało w pewnym momencie je robić. Wiecie, że użycie nie takiego
słowa jak trzeba, może na was ściągnąć trudności, problemy i ogólne
nieprzyjemności, z których trudno się potem wykaraskać? Na przykład, wiecie, że
jest różnica między użyciem słowa skarbonka i skarbona? Nie? My też nie
wiedziałyśmy, ale już wiemy. Z resztą nieważne, bo nadal działamy i nadal
zdobywamy fundusze, produkty higieniczne czy prezenty świąteczne dzięki
prywatnym darczyńcom, sponsorom czy zbiórkom internetowym. Za co wszystkim
serdecznie dziękujemy.
Fundacja
prowadzi również hipoterapię, a w związku z nią odbył się Rajd
Niepodległościowy na koniach. Miałam tam dać wykład. Wyszedł mini wykład,
ponieważ jednak jestem alergikiem, który czasami kicha, więc w stajniach była,
hmmm kicha.
No
i wczorajszy Dzień Matki, Dzień Dziecka i Dzień Ojca w jednym.
Był
to piknik na świeżym powietrzu za moim parafialnym kościołem. Ksiądz proboszcz
nam pozwolił i nawet na chwilę przyszedł i z nami posiedział. Oczywiście
wcześniej była msza w intencji Fundacji i ich podopiecznych oraz wolontariuszy.
Oczywiście śpiewałyśmy i nawet nam się mikrofon zdążył zepsuć, należało zmienić
kabel i były jakieś sprzężenia, ale nic to i tak było pięknie. A potem ciacho,
prezenty, kwiaty i dobre humory.
Nie
ukrywam, że wróciłam do domu szczęśliwa, ale sztywna ze zmęczenia. Jeszcze dzisiaj
mnie lekko w krzyżu łupie.:)
Komentarze
Prześlij komentarz