Kompilacja zdarzeń z mojego życia

Wariackie papiery
Mam wrażenie, że ja nie umiem inaczej żyć niż na wariackich papierach. Wciąż coś robię, biegam gdzieś, wracam lub wyruszam, a to wszystko zapinam na ostatni guzik wtedy, gdy wydaje mi się, że nic się nie uda. Dlatego bardzo zaskoczyłam samą siebie, że dokumenty wyjazdu do Lwowa miałam przygotowane dużo wcześniej. To jakiś wyjątek od reguły. Za to w innych dziedzinach bez zmian. Pytania do konkursu robiłam wczoraj, a dziś tylko dzięki dobroci E. mam je na czas. Przygotowuję swoją  część na warsztaty dla Fundacji Dzielna Matka, a tu nie ma tuszu w drukarce. W sobotę mam wigilię fundacyjną, a ja w proszku. Prezenty jeszcze nie spakowane, nie wiem, co i ile czego mam, a na dodatek wciąż zapominam, że mam mieć prelekcje. Pędzę na złamanie karku i usiłuję posklejać rwące się nici. Przy okazji nie wiem gdzie mam klucz od zaplecza, zgubiłam igłę, którą pożyczyła mi koleżanka, no i zerwał mi się pasek od torebki. Dodatkowo walczę z zaziębieniem i jedyne na co mam ochotę, to spanie. Dzisiaj powiedziałam przyjaciółce, że chciałabym, żeby była już niedziela po 18 00, bo będę wtedy po wszystkich trudnościach z bieżącego tygodnia. Sama sobie mówię, że chorować mogę też od poniedziałku, ale nie mogę, bo zebrania, bo teatr, bo inne zaległości. I tak w kółko. A potem święta, a potem wyjazd na Ukrainę, Sylwester i może odpocznę. A raczej, może będę mieć dzień nic nie robienia.

Kiedy powiem sobie dość?
Wymiękam. Muszę przyznać, że jestem zmęczona. Kilka tygodni w biegu i czuję, że opadam z sił. Niby lubię działać na wysokich obrotach, ale powinnam w to włączać czas na odpoczynek. Tymczasem nic z tego.
Szykowanie wyjazdu na Ukrainę, przygotowywanie warsztatów dla fundacji i wigilii, powodowało, że wciąż wisiałam na telefonie i w Internecie. Serio, lubię to i mam dużo satysfakcji, kiedy wszystko się udaje. Z tym, że..., co raz bliżej święta, co raz bliżej święta. Postanowiłam z tej okazji zrobić, jak najszybciej prezentowe zakupy. Wczoraj ucieszona powiedziałam do taty.
- Mam wszystkie prezenty.
- A kupiłaś coś dzieciakom ode mnie?
Nieeeeeeeeeeeeeeeee.
No nic. Trzeba będzie iść do sklepu jeszcze raz. Ale może w piątek. Teraz nie mam czasu. 
Teraz czeka mnie wieczorny teatr z klasą i jutrzejsze zebranie. A potem mam nadzieję, że trochę zwolnię w życiu zewnętrznym. Co do domowego, to przyspieszę, w końcu trzeba sprzątać. Ale o tym pomyślę innego dnia.


Moje życie!
Mam czarną serię przypadków Sylwii S.
I tak szczerze mówiąc jestem bliska dostania histerycznego śmiechu albo płaczu albo jednego i drugiego.
Pisałam wyżej, że wymiękam? No to wymiękłam. Od łez powstrzymuje mnie tylko to, że siedzę w autobusie i nie chce narobić sobie wstydu.
Ale zacznę od wczorajszego wieczoru.
Pojechałam samochodem do teatru. I zazwyczaj nie mam problemu ze znalezieniem miejsca do parkowania, bo zawsze załatwiał mi to mój Anioł Stróż albo Wojtek w niebie. Ale wczoraj zrobili sobie wolne i musiałam sobie dać radę sama. Ewentualnie patrzyli na mnie z boku i mieli ubaw. Ja mniejszy. Z jakiego powodu?
Przez czterdzieści minut szukałam miejsca parkingowego. Zrobiłam trzy koła  wokół teatru, zwiedziłam boczne uliczki. Zadzwoniłam do koleżanki, powiedziałam jej o sytuacji i ostrzegłam przed brakiem miejsc. Wpadłam w korek, wyjechałam z niego, znowu zwiedziłam boczne uliczki. Zadzwoniłam do tej samej koleżanki, dobiła mnie mówiąc, że bez problemu zaparkowała i to niedaleko teatru. Wyjechałam z bocznych uliczek. Rozważyłam powrót do domu, ale nie mogłam tego zrobić, bo ponieważ było to wyjście z klasą. Wjechałam w kolejną uliczkę i w końcu zaparkowałam. Dosyć daleko. Była 19:28, a spektakl zaczynał się za dwie minuty. Żeby tego było mało, zacięła się karta od samochodu. Nie mogłam go zamknąć.  W końcu jakoś się udało. Puściłam się biegiem i zdążyłam w ostatniej sekundzie, bo już panie zamykały drzwi do sali.
I zaczęła się "Zemsta". W bardzo dobrej obsadzie. Barciś, Żak, Zborowski.
Z tym, że ja przez pierwszy akt uspokajałam skołatane nerwy.
Potem już mnie wciągnęło.
Z teatru wyszłam ok. 21 30 i pojechałam do domu. Kiedy byłam jakieś 10 minut przed końcem drogi, mój samochód zrobił PIK! I nawalił alternator. Na szczęście udało mi się dotrzeć do domu. Tam zostałam oświecona przez tatę, że z dalszej jazdy nici.
Dzięki tej awarii mam zagwarantowane poranne spacery (o 6:00) do kościoła na roraty. Dzisiaj rano poszłam po raz pierwszy, oczywiście nie sama, gdyż dzielnie towarzyszy mi moja przyjaciółka M.
Potem dzień potoczył się swoim torem. Roraty, droga do pracy, praca, rada, zebranie. Taki mały maraton. Tak maleńki, że padam na twarz. Ale to nie koniec.
Ponieważ zazwyczaj tak bywa, że jak chcę szybko wrócić do domu, to się nie udaje. Uciekł mi jeden tramwaj, drugi przyjechał po czasie. Na pętli wybiegłam z niego i pobiłam rekord świata w biegu na 150 metrów i niestety nie zdążyłam na autobus. Stąd moje wewnętrzne łzy. Bo wsiadłam do tego drugiego, który nie dość, że wyruszył 15 minut później, to jedzie dłuższą trasą, a ja z przystanku mam jeszcze 10 minut pieszką do domu. 

Taaaaaaak się cieszę!😠
Żeby było mało, to przysiadła się do mnie  pani, która chyba nie zauważyła, że ja siedzę na pojedynczym, ale z tych dla grubszych ludzi miejscu. Przez chwilę czułam się mocno z nią związana. Pani już wysiadła.
Ale płakać mi się chcę, bo znowu wracam do domu tylko po to, żeby iść spać, a jutro znowu- witaj 6:00 rano i pieszką na roraty.
No nic. Będę dzielna, będę twarda, będę strasznie niewyspanaaaaaaaa😭😭😭
Wymiękam....
Tak.wymiękam, że napisałam.- WYMIĘKKAM.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pakerzy mają coś do przekazania

Korty – odc.1 - wstęp

Jeszcze słów kilka i książce "Chłopki- opowieść o naszych babkach"