Imprezy wczoraj i dziś - cz.2


Jako nastolatki wyginaliśmy śmiało ciało nie martwiąc się o złamanie kręgosłupa ani o wyskoczenie biodra ze stawu.

Gibaliśmy się w rytm muzyki w parach lub samotnie. Dla mnie osobiście nie było problemu, żeby zrobić szpagat czy wygiąć się tak, żeby włosami zamieść podłogę. Oczywiście do tego wygięcia potrzebowałam chłopaka, który nie był ciapowaty i gdzie nie bałam się, że walnę z hukiem o parkiet. W pamięci mam taki jeden szalony taniec w Jastarni, gdzie trafił mi się taki gościu, że aż do dzisiaj pamiętam, co można zrobić z ciałem, kiedy ma się pewnego partnera, który czuje podobnie muzykę, jak ja. Pokazałabym Wam to, ale już nie jestem taka giętka. Wtedy też nie miałam takiego problemu ze stawami, więc łatwiej mi było szaleć.
Ale wracając do tematu tańca w ogólności.
Szliśmy za trendami i próbowaliśmy naśladować ówczesne gwiazdy i ściągaliśmy, co się dało z teledysków. Nie mówię o skakaniu i podrygiwaniu w techno delirium, ale o konkretnych krokach i układach tanecznych. Oczywiście nie tańczyliśmy zsynchronizowani, niczym bohaterowie filmów Disney'a, tylko każdy brał coś dla siebie i wprowadzał to w czyn. W moim przypadku był to przede wszystkim rap i hip hop. 
Układ z Mc. Hammera "Pięć ciastek" miałam w małym paluszku. W moim towarzystwie nie było raczej chłopaków podpierających ściany, więc na parkiecie bawiliśmy się wszyscy tańcząc to solo, to w parach lub spotykając się na chwilę, żeby coś wspólnie wykombinować. Najlepiej w uściskach z płcią przeciwną. I żeby było jasne, póki ktoś nie tworzył pary, to każdy bawił się z każdym, oczywiście na parkiecie. I oczywiście, jak na małolatów przystało, usiłowaliśmy się parować. Och! Ileż było tych miłości, tych wybuchów uczuć i złamanych serc. Och! Och! Co ciekawe, nawet dzisiaj nie ma tak, żeby ktoś ze sobą nie gadał, bo kiedyś, sto lat temu nam nie wyszło. Raczej śmiejemy się z tego (przynajmniej w babskim gronie) i wspominamy z sentymentem. Ale ja nie o miłościach, tylko o tańcu miałam pisać.


Czuliśmy się królami parkietu, czuliśmy się wyjątkowi, czuliśmy, że żyjemy, zwłaszcza na drugi dzień, kiedy zakwasy dawały znać, że przegięliśmy z aktywnością w tańcu. Z dziewczynami mówiłyśmy: mamy zakwasy, to znaczy, że się wytańczyłyśmy. Każda z nas była Shakirą doskonale panującą nad ciałem i poruszającą się z gracją baletnicy. (..😂😂😂😂..) Zrobiłam pauzę dając Wam czas na wyśmianie się do łez. Moja gracja w trampkach i skacząca, jak wariatka w rytm piosenki Jump Jump, pozostawiała dużo do życzenia. Ale jak się chciało, to i gracja pojawiała się w wolnych tańcach z chłopakami. Co do chłopaków, to osobiście uważam, że wszyscy, którzy tańczyli, robili to świetnie. W takt i bez nerwowych podrygiwań poza rytmem. Lubiłam szaleć z moimi kolegami. Nie wiem czy oni czuli się, jak Eminem czy inny Dr. Alban, pewnie nawet się nad tym nie zastanawiali, ale dla mnie byli spoko. Czy wygłupy czy coś na poważnie, wszystko było ok.
I wszyscy byliśmy spoceni, jak szczury, bo dawaliśmy z siebie tyle, ile kondycja dawała.  Nie ma jak przytulas z osobą w mokrym ubraniu. He he.


 

Były też komiczne (albo żenujące) momenty spowodowane zbyt dużym spożyciem soku z gumijagód.
Kiedyś, jako studentka bawiłam się w dyskotece gdy zaprosił mnie do wolnego tańca kompletnie pijany kolega. A że to był znajomy z siłowni, to wiadomo, że był raczej wagi ciężkiej niż muszej. Nie pamiętam czy zgodziłam się z nim zatańczyć, ponieważ był namolny czy dlatego, że sprawiał wrażenie trzeźwiejszego, niż był w rzeczywistości. Ale to były jedne z trudniejszych chwil mojego życia. Otóż, ten jegomość ledwie zaczęliśmy tańczyć uwiesił się na mnie, jak worek z toną cegieł i nijak nie mogłam się uwolnić. Był ciężki na trzeźwo, a co dopiero mówić po alkoholu, kiedy jemu chyba wydawało się, że właśnie zalicza stan nieważkości. A za nic nie chciał mnie puścić i uparł się "tańczyć" ze mną do końca utworu. A nie była to najkrótsza ballada. Do dziś pamiętam, że był  to piosenka "Kocham cię jak Irlandię."
Przygód innych ludzi nie będę przytaczać.
W każdym razie cieszę się, że żyłam w czasach z przed cyfrowych aparatów fotograficznych, ponieważ nigdzie te nasze żenujące sprawy na parkiecie nie zostały uwiecznione. Lepiej uważać się za The Pussycat Dolls niż poznać prawdę o niezbyt trzeźwych pomysłach na króla lub królową parkietu.

 



Po tym długim opisie nastąpi krótszy, o tym, jak to jest dzisiaj.
Nadal wyginamy ciało, ale już bardziej nieśmiało. No ja szpagatu już nie zrobię. To znaczy, gdybym się kilka dni rozciągała, to może jakiś efekt by był. Ale nadal imprezujemy na parkiecie, tylko tak trochę po arabsku. To znaczy, my kobiety tańczymy. A jak są dzieci, to z dziećmi, a mężczyźni głównie siedzą i rozważają jakieś arcyważne tematy. Dopiero, kiedy sok z gumijagód zacznie na nich działać, to czasem pojawią się na chwilę na parkiecie, żeby poskakać. Ale powiem Wam, że nam to w ogóle nie przeszkadza. W babskim gronie bawimy się świetnie. Czy dajemy z siebie wszystko? Myślę, że tak, ale co raz bardziej oddalamy się od Shakiry w stronę - jak to ciocia Stefa na weselu tańcowała. Usiasiusa, jak to mówią. A wiem, co mówię, bo w dzisiejszych czasach uwieczniamy nasze wygibasy nagrywając filmiki i niestety Shakiry tam nie ma.
No dobrze, zaraz mnie dziewczyny zjedzą, bo rzeczywiście do cioci Stefy jest nam daleko. Ale jak sobie pomyślę, co bym na tym parkiecie chciała zrobić, a co jestem w stanie zrobić, to jednak już nie te możliwości. I tyłek za ciężki. Ale Mc Hammera nadal jestem w stanie choć część układu zatańczyć, chociaż potem muszę się reanimować.



Fajnie jest dzisiaj, ponieważ nie mamy potrzeby się przed nikim prężyć i napinać. Nie musimy stawać w wyścigu parowania i co za tym idzie, zaimponowania płci przeciwnej. Po prostu dobrze się bawimy. Marzy mi się tylko niekiedy, żeby ponownie zatańczyć z kimś w parze, kto umie prowadzić i nie jest ciapą i zaszaleć na maxa. I tu też dam wspomnienie, dosyć stare, ale już nie z pierwszej młodości. Można powiedzieć, że naście lat temu spełniłam swoje marzenie. Byłam na Majorce i tam na wieczornym spotkaniu z animatorami odbył się pokaz tańców brazylijskich. I natychmiast zapragnęłam zatańczyć z jednym z tancerzy.  No i okazało się, że można było zgłosić się na ochotnika i poszaleć przez chwilę z jednym z nich na parkiecie. Poszłam i to było coś cudownego. Być prowadzona przez profesjonalistę. I wiecie, o co on się mnie na koniec spytał? Gdzie się uczyłam tańczyć!!!! Super, co? 

Byłam wtedy po trzydziestce.

Teraz jestem po czterdziestce i nadal marzę o szaleństwach parkietowych z jakimś super tancerzem. Byleby mnie nie wyginał, bo wózek murowany.
I na koniec powiem, że z zachwytem patrzę na młodsze pokolenie, jak ono fajnie tańczy, jak są giętcy i tacy super na tym parkiecie. Aż żal tyłek ściska, ale z drugiej strony, każdy ma te swoje pięć minut młodości. My je mieliśmy dwadzieścia kilka lat temu, oni mają dziś. To, co mnie cieszy, to że nadal się spotykamy, nadal nam się chce i nadal świetnie się bawimy. 




W następnym odcinku o tym, jak należy ubierać się na imprezę. 


* Wszystkie zdjęcia są z imprez (niechronologicznie). Występuje na nich sama, nie dlatego, że tak naprawdę jestem sama i mam wymyślonych przyjaciół, tylko dlatego, że nie mam ich zgody na upublicznianie zdjęć w tak zwanej kupie.
 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka