Co tam u mnie słychać


Oprócz wyjazdu na Ukrainę, to coś tam się wydarzyło.
W sylwestra bawiłam się wśród przyjaciół na domówce. Była to dobra noc, bo stawy kolanowe wyjątkowo były łaskawe i prawie mnie nie bolały. Dla odmiany, ręka którą zbiłam na Ukrainie odmawiała mi posłuszeństwa. Ale na rękach nie tańczę, więc dałam radę. Jednym z plusów niepicia alkoholu jest to, że człowiek po takiej nocy szybko się regeneruje i w zasadzie od 11 00 byłam już na nogach. Wieczorem poszłam do organizatorów imprezy na dojedzenie tego, co zostało.
Drugiego stycznia postanowiłam leżeć martwym bykiem na łóżku i nic nie robić. Strasznie się tym zmęczyłam. Trochę popisałam na laptopie, a potem poszłam ogarnąć kuchnię, a potem tego sobie zakazałam, bo miałam leżeć i nic nie robić. Z tej okazji poszłam do apteki, zrobiłam ok.2 km i wróciłam pod kocyk. No i utonęłam w serialach i mój dzień skończył się wielkimi wyrzutami sumienia, że go zmarnowałam.
Kolejnego dnia przyjmowałam gości, więc trochę miałam roboty. Ale sobota, to już było coś.
Najpierw o świcie Kółko Różańcowe, na które poszłam ledwo otwierając oczy, ponieważ spotkanie towarzyskie skończyło się bardzo późno. Potem był opłatek dla wszystkich Róż, na którym wytrzymałam 20 minut i wróciłam do domu spać.
Po południu miałam spotkanie z koleżankami, po latach. Wszystkie chodziłyśmy w podstawówce do jednej klasy. Niesamowicie jest spotkać się z niektórymi po ponad dwudziestu latach i czuć się, jakby rozstało się wczoraj. Wesołym rozmowom nie było końca. Ale szczerze wam powiem, że miałam jedną trudność. Jak to mawia mój brat, każdy ma swojego robaka, który go gryzie. Mój nazywa się brak męża i dzieci. Na co dzień nie mam z tym problemów, bo moje życie jest tak intensywne i ciekawe, że nie żałuje z niego ani jednego dnia, ale…
Ale przychodzą takie momenty, jak konfrontacja z przeszłością, czyli ludźmi, z którymi dawno się nie widziało.
Wcześniej czy później padają pytania.
- Co u ciebie?
- Masz męża?
- Jak dzieci?
Potem jest wyciąganie telefonów i prezentacja rodzin.
A ja siedzę i milczę, mając nadzieję, że nikt mnie o nic nie będzie  pytał. A kiedy staje się to nieuniknione, czekam na:
- Masz jeszcze czas.
- Zobaczysz, znajdziesz.
- Może jeszcze urodzisz?
- A może lepiej, że jesteś sama, bo wiesz, ten mój, to wcale nie jest taki idealny.
I tak dalej.
Na szczęście tego wieczoru, nie było żadnego pocieszania, którego wcale bym nie chciała i od nikogo nie oczekuję. Było bardzo fajnie i mam nadzieję, że w niedługim czasie to powtórzymy.
Niedziela była spokojna, za to poniedziałek zwariowany.
Miałam spotkanie religijno – towarzyskie z podopiecznymi Fundacji Dzielna Matka. Była msza w intencji niepełnosprawnych i wolontariuszy, a potem spotkanie w restauracji, na którym wyjątkowo nie było żadnych warsztatów ani wykładów. Po prostu spotkaliśmy się, żeby porozmawiać. Był to bardzo dobrze spędzony czas, humory nam dopisywały i trudno było się rozstać.
A potem wróciłam do pracy. I powiem wam szczerze, że zwariowałam, bo bardzo się z tego cieszyłam. A dlaczego cieszyłam się z powrotu do pracy? Ponieważ strasznie się zmęczyłam tym odpoczynkiem. Nie miałam pięciu minut dla siebie, a jak już go miałam, to walczyłam z wyrzutami sumienia, że nic nie robię i tłumiłam je serialami.
W pracy, jak w pracy, koniec semestru, wystawianie ocen, życie na szybkich obrotach i tyle.
Niestety pogoda mnie dobija, w piątek płakałam nad „listopadem” w styczniu, a w sobotę straciłam nadzieję, że jeszcze kiedyś zaświeci słońce. Bo o śniegu i mrozie, to już nawet nie marzę. Na szczęcie niedziela była pogodna, ale nie byłabym sobą, gdybym bladym świtem, o 8 00 rano nie pomyślała:
- Kurcze, musi mi tak świecić po oczach, ja chcę jeszcze spać.
Polakowi nie dogodzisz.
Przez cały weekend zastanawiałam się, co wam napisać, ale jakoś nic z tego nie wyszło. Wolałam tułać się po domu z kocykiem i przysypiać nad audiobookiem – to przede wszystkim w sobotę.
A dzisiaj przeżyłam komunikacyjny Armagedon.
Bardzo rzadko jeżdżę trasą metro do Młocin, autobus 511 na Modlińską i 723 do domu. Nie lubię metra, nie lubię tej trasy, nie lubię autobusu, który zawsze jest napakowany ludźmi, więc wybieram inne opcje. Jednak tym razem chciałam pogadać z koleżanką z pracy, więc pojechałam tak, jak ona. I. wysiadła wcześniej, a ja dojechałam do stacji końcowej. Wyszłam na powierzchnię, gdzie okazało się, że tramwaje padły, a jedyny autobus, który jedzie na drugą stronę Wisły, to moje 511.
W dwa pierwsze, nawet nie próbowałam się zmieścić, wsiadłam dopiero w czwarty. Na przystankach setki ludzi i każdy miał nadzieję, że zmieści się do środka. W końcu weszłam i ja. Ale tylko dlatego, że wiele osób wysiadło, najprawdopodobniej nie mogąc znieść ścisku. Ja tam chciałam tylko przejechać przez Wisłę, więc 5 minut kiszenia się, jak ogórek uznałam za możliwe do przeżycia. 
O ja cię kręcę, w życiu nie byłam w takim ścisku, gorset by wymiękł.
I tak sobie pomyślałam, że nie rozumiem czemu władze od transportu puściły przez Wisłę tylko jeden autobus. Dlaczego nie ma drugiego? Tramwaje są dwa, czemu nie mogliby zrobić tyle samo autobusów. Dzięki temu przy awarii tramwajów, łatwiej by było rozładować tłok. A tak to, każdy z nas chciał się przedostać na drugą stronę, ale jedna linia autobusowa, po prostu nie była w stanie nas pomieść. I tak sobie pomyślałam, stojąc w tym ścisku, że chętnie bym zaprosiła władze stolicy na taką przejażdżkę. A raczej na długie stanie, posiadanie nadziei, że kiedyś się człowiek zmieści i samą jazdę, a zwłaszcza raptowne hamowanie. Polecam. Także, panie prezydencie T. i reszta, zapraszam do 511.   To tyle.

Ps. Powinnam pisać sprawozdanie, ale strasznie mi się nie chcę. Na pewno będę tego jutro żałować, ale trudno, dziś nie mam wizji pracy w domu.:)


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka