Lata 90' – Wakacje – Cz. 5 - Wyjazdy



Wakacje nastolatka

Pierwsza – robota w szklarni i na polu
Druga – korty
Trzecia – imprezy
Czwarta – nocowanie po domach
Piąta – wakacyjne wyjazdy

Ja nie wiem, dlaczego rodzice puszczali mnie bez żadnego nadzoru na wakacje. Ja bym siebie nie puściła. Gdyby chociaż to był wyjazd na obóz młodzieżowy, ale nie, jechaliśmy sami i to na słowo honoru. Słowo honoru, że jesteśmy tam, gdzie mówiliśmy, że będziemy. Beztroska naszych rodziców była tak duża, że nawet nie ingerowali w to, gdzie jedziemy i w ogóle nie pomagali nam w pakowaniu walizek. Dostawialiśmy pozwolenie, kasę i tyle.
Ich nadzór był mniej więcej taki.
- Jedziecie do Mielna? Dobrze tam jest ciocia B., zameldujcie się u niej. Koniec.
- Jedziecie do Mrągowa? Dobrze, pole namiotowe należy do znajomych.
- Jedziecie do Jastarni? Dobrze, że już jesteście pełnoletni.
Ale od początku.
Mój pierwszy, samodzielny wyjazd miał miejsce w ósmej klasie szkoły podstawowej, kiedy to rodzice wsadzili mnie do pociągu i pojechałam do koleżanki do Radomska. Serdecznie ją pozdrawiam, chociaż od lat nie mam z nią kontaktu. Tam oczywiście przejęli mnie jej rodzice, ale czas spędzałyśmy same w domku letniskowym w Lipowczycach nad jakimiś stawami. Rodzice przyjeżdżali kontrolnie w ciągu dnia, ale widząc, że jesteśmy całe i zdrowe, odjeżdżali. Przed chwilą obejrzałam to miejsce na zdjęciach satelitarnych. Nadal są tam stawy i mini wysepka na jednym z nich, tylko domków letniskowych brak.
Patrząc z perspektywy czasu, nie było to zbyt odpowiedzialne. Ponieważ w stawie mogłyśmy się potopić (nie było żadnych ratowników), mogłyśmy się upić do nieprzytomności, ponieważ zostawili nam CIN CIN (ja miałam 14 lat, prawie 15, bo ja wrześniowa jestem), no i mogłyśmy zostać zaatakowane przez jakiś obcych drabów. Był nawet taki moment, kiedy dwóch facetów, dużo starszych (pewnie mieli 20 -25 lat) nami się zainteresowało. Ze strachu zamknęłyśmy się w domku i uzbroiłyśmy po zęby. W noże, butelki i wiosło. Był z nami też pies, ale niezbyt groźny.
Na szczęście nic takiego się nie stało, panowie nie mieli zamiaru się do nas włamywać. Na naszym nerwowym śmiechu się skończyło.
Przed chwilą sięgnęłam po pamiętnik i wyczytałam, że jeden z miejscowym miał piękne oczy, a także, że dwóch z nich rozebrało się do naga i prezentowało nam swoje wdzięki. Gdzie mnie matka z ojcem puściła!:) Z tego wyjazdu pamiętam też lodowatą wodę. Ponieważ tylko w takiej mogłyśmy się myć. W szczerym polu stał prysznic i leciała z niego tylko zimna woda. Co ciekawsze, prysznic nie był niczym osłonięty, więc każdy mógł przyglądać się naszym ablucjom. Kibelki znajdowały się w krzakach były drewniane z drzwiami z serduszkiem. Chociaż nie wiem, czy było serduszko, ale wiecie o co chodzi. Spartańskie warunki sanitarne.
Piszę to z perspektywy wielu lat i dlatego lekka zgroza mnie bierze, ale wtedy? Wtedy wszystko mi pasowało i nic mi nie było straszne. Bawiłam się przednio, zwłaszcza na wodzie. Nie ma nic fajniejszego od pontonu i bajora. A samotna jazda pociągiem? I fajna i straszna. Fajna, bo przygoda a straszna, bo bałam się,  że ominę stację, na której mam wysiąść.
Moja druga samodzielna eskapada odbyła się dwa lata później. Pojechałam do koleżanki do Wiednia. Tam byłam pod opieką jej rodziców. Pozdrawiam K. i jej rodzinkęJ. Jechałam pociągiem, bardzo długo, bo osiem godzin. Jak sobie pomyślę, że kilkanaście lat później i to w XXI wieku tyle samo jechałam do Jastarni, to mnie zgroza bierze.
Ale, ale…
Po raz pierwszy jechałam zagranicę i to sama. Ja nie wiem, czy szesnastoletnie(prawie siedemnastoletnie) panny powinny tak robić. Największy stres powodowała u mnie niewiadoma na granicy:
A jak mnie austriacki celnik o coś zapyta, a ja nie będę wiedziała, o co chodzi? Na szczęście tylko sprawdził paszport i tyle go widziałam. O ile podróż do Wiednia była naprawdę fajna, to z powrotem trafiło mi się nie tylko dziecko z nadmiarem energii, ale i starszy pan, którego przez grzeczność słuchałam. Dzisiaj bym już nie była tak grzeczna. Po kilku minutach wyszłabym z przedziału i wróciła, jakbym była pewna, że ma innego rozmówcę. Pamiętam, że bycie grzeczną bardzo mnie zmęczyło. Ja wiem, że uchodzę za osobę kontaktową i taką, która ma wokół siebie dużo ludzi, ale mam taką małą wadę: nie lubię rozmawiać z obcymi ludźmi w środkach transportu.
Później wycwaniłam się i po prostu zakładałam na uszy słuchawki i tonęłam w muzyce. Dziś niemal każdy tak robi, ale wtedy nie każdy miał walkmana.:)
Wiedeń bardzo mi się spodobał i mam nadzieję, że kiedyś jeszcze to miasto odwiedzę. K. zadbała o to, żebym zobaczyła dużo ciekawych zabytków, ale i wesołe miasteczko na Praterze.
Byłam biedna, jak mysz kościelna, więc stać mnie było jedynie na rzut piłką w puszki, gdzie facet chciał nas oszukać i zrobiła się afera. Na szczęście udało nam się wszystko wyjaśnić. Jak? To już zostanie między mną, K. i tym panem.
Oprócz zwiedzania miasta i wpadania w kłopoty, przeżyłam tam szok w trampkach (jak to się drzewiej mawiało), bo w życiu nie miałam takiego powodzenia u płci przeciwnej, jak tam. Byłam zaczepiana w tramwaju, gdzie chłopaki oferowali mi swoje kolana. Na Praterze jeździłam za darmo na Autodromie, bo wpadłam w oko obsługującemu atrakcję chłopakowi z Jugosławii. Oczywiście, potem musiałyśmy zwiewać, bo on pewnie liczył, że to jednak nie będzie, tak całkiem za darmo. Oczywiście zajrzałam do pamiętnika, ale niewiele tam zapisków z tego wyjazdu. Wtedy bardziej interesowały mnie „korty”. A szkoda, bo patrząc na to perspektywy czasu, to trochę się w tym Wiedniu wydarzyło. Znowu miałam więcej szczęścia niż rozumu. Zwłaszcza z tym Jugosłowianinem. Naprawdę w porę się stamtąd urwałyśmy. Mam nawet z nim zdjęcie, ale nie będę go upubliczniać. Kto wie, jeszcze by je zobaczył i przesłał mi rachunek za bilety i to z procentami.:)
Byłam też w Alpach i kąpałam się w górskim jeziorze. Było to ciekawe przeżycie ponieważ woda była krystalicznie czysta i wydawało się, że do dna jest tuż, tuż, a tam była głębia.
  
Kolejne wyjazdy na wakacje były już w grupie, wraz towarzystwem, za byle co, byle wyjechać i dobrze się bawić.
Pojechałam z przyjaciółkami do Mielna pod namiot. Miejscówka była dobra, bo niedaleko od morza i u kogoś na prywatnym podwórku. Podróż była koszmarna, bo najwięcej ważył namiot. Nie było wtedy tych lekkich i szybkich w obsłudze. Samo podwórko też bez żadnych rewelacji, ale najważniejsze, że miałyśmy miejscówkę. Kilka ulic dalej rozbili swój namiot nasi koledzy i mój brat cioteczny. I znowu, do moich głównych wspomnień należy lodowata woda. Do ściany domu była przyczepiona umywalka i w niej się pobieżnie myłyśmy. Nie przejmowałyśmy się tym zbytnio, ponieważ kąpiel w morzu, to też jakieś mycie. W końcu stwierdziłyśmy, że jednak ciepła woda i prysznic by się przydał i zapłaciłyśmy właścicielce za skorzystanie z łazienki. A uwierzcie mi, był to dla nas wydatek, ponieważ miałyśmy wyliczoną kasę niemalże, co do grosza. Oczywiście, jak to w życiu bywa, przed nami facet wychlapał całą ciepłą wodę. I znowu było mycie w zimnej.
Właścicielka posesji miała młodą suczkę rottweilera, która pod naszą nieobecność dostawała się do namiotu i wyżerała nam nasze żelazne racje.
W dzień chodziłyśmy na plażę, a w nocy na Promenadę, na której zorganizowano pod gołym niebem dyskotekę. Leciały wszystkie ówczesne hity – Co co Jumbo, Scatman, Liroy i jego „Scyzoryk”, a także Makumba czy Maxi Kaz – Traperów z nad Wisły. Były też inne dyskoteki, w lokalach, ale bardziej nas ciągnęło na promenadę.
Był to też czas, kiedy co chwilę skręcałam kolano, więc i tam mnie to nie ominęło. Na nieszczęście byłam w tym wieku, w którym bagatelizuje się te sprawy, dzisiaj byłabym mądrzejsza. Po tamtej „mądrej mnie”, zostały mi rozwalone stawy i ból. Serdecznie sobie dziękuję.
Skoro wakacje, to nie mogło zabraknąć ballad i romansów, chociaż powiedzmy sobie szczerze, głównie to były ballady, a raczej bujdy na resorach. Podryw na hip hop i to w nienajlepszym wydaniu. Ale wtedy wszystko było fajne i super – tak to mniej więcej wygląda w moim pamiętniku. Tak naprawdę, to w moim pamiętniku brzmi to tak: byłyśmy na plaży, byłyśmy na Promenadzie (szalałyśmy). Następnego dnia byłyśmy na plaży, a potem byłyśmy na Promenadzie (szalałyśmy) itd. Co za bogaty zasób słów i opisów.
W następnym roku wylądowałam z przyjaciółkami, kolegą i moim bratem ciotecznym w Mrągowie, ale na krótko, ponieważ jeszcze tego samego dnia, a raczej wieczora, zostaliśmy okradzieni. Wyczyścili nam namioty, że hej.
To był czas Pikniku Country. W telewizji pokazywali, uśmiechniętych ludzi, dobrą zabawę i  świetną organizację. W rzeczywistości miasteczko było zalane całą rzeszą punków, głównie pijanych i naćpanych. Na polach namiotowych warunki były żadne, a kradzieże były na porządku dziennym. No i trafiło na nas.
A niby mieliśmy rozbite namioty w „loży VIP-ów”, na podwórku właściciela. Niby miało być ok. No i nie było.
No może był mały plusik, zostawili nam materace i śpiwory. Następnego dnia podzieliłam się z przyjaciółkami moim snem:
- Śniło mi się, że znaleźliśmy nasze rzeczy.
No i znalazła się moja spódnica i piżama.
Złodzieje nie sprawdzili, czy plecaki są zamknięte, a mój nie był.
Nie wiedzieć czemu wszyscy moi znajomi cieszyli się z kradzieży jednej rzeczy. Mojej rzeczy. Miałam taki sweter w gwiazdy, nie wiem czemu nikomu się nie podobał. To, że był wytarty, nie oznaczało, że do niczego się już nie nadawał.
Śmiali się ze mnie, że tylko punki mogli się na niego połasić.
I mimo, że minęło wiele lat, moi przyjaciele wciąż powtarzają:
- Jak dobrze, że ci ukradli ten sweter.
Mili, prawda?
To ten sweter, a zdjęcie z Austrii
Sweter, swetrem, ale najgorsze było to, że ja miałam spakowany plecak nie tylko do Mrągowa, ale i do Mielna. Ponieważ po kilku dniach pod namiotem miałam dojechać do mamy na wczasy. A czemu to było najgorsze. Bo nie miałam ubrań!
Szczęście w nieszczęściu, że mój tata był na Pikniku Country, więc sfinansował nam posiłki i wróciliśmy z nim do domu. Dla mnie nie był to koniec wyjazdów, bo mama wzięła mnie na dwa tygodnie do Mielna, ale szafę trzeba było zapełniać od nowa. Moje ciocie dały mi swoje ubrania. Dobre mam ciocieJ.
I ostatni wakacyjny wyjazd w moim nastoletnim życiu – Jastarnia.
Jastarnia, którą kocham do dziś.
Jak się tam znalazłam? Jak znalazłam się tam z przyjaciółkami?
Najpierw strasznie pokłóciłam się z tatą i on dał mi na bilet i powiedział:
- Jedziesz do matki!
A mama była w Jastarni wraz z dwiema moimi ciociami.
No i pojechałam i zakochałam się w tym miejscu. Po powrocie namówiłam A. i M., żebyśmy tam spędziły nasze ostatnie przed dorosłością wczasy. No i wylądowałyśmy tam na sam koniec wakacji.
Było…, no cóż.
Było bardzo mało spania, za to dużo tańczenia i fajnych chłopaków.
To właśnie tam, biegłam po dechach na plażę, jak rącza gazela i z tego rozpędu zaryłam głową w piach, a wybranek mojego wakacyjnego serca stał na górze i skręcał się ze śmiechu.
To tam dostałam ksywę Dżuneza (od chłopaków z Jastarni) i do tej pory moje przyjaciółki tak do mnie mówią. Czemu Dżuneza?
Bo jak to jeden z kolegów powiedział:
- Wyglądasz, jak bohaterka telenoweli brazylijskich.
To był komplement. J
To tam usłyszałam o śmierci księżnej Diany i wydawało mi się, że mi się to śni.
To tam przestałam słodzić herbatę, ponieważ nie wzięłyśmy cukru, a szkoda nam było kasy na jego kupno.
To tam rozpaczałyśmy nad rozlanym piwem, ponieważ w tamtym czasie nie szastałyśmy forsą. A to piwo kupiłyśmy na spółkę.
To tam miałam najfajniejsze wakacje mojego nastoletniego życia.
I może dlatego wciąż wracam do Jastarni.

I jeszcze słów kilka o zimowych wakacjach, które również są niezapomniane i wszystkie najfajniejsze na świecie.
Zimą jeździłam na zimowiska organizowane przez księży z mojej parafii. Najpierw przez księdza Krzysztofa a potem przez księdza Pawła (pozdrawiam ich serdecznie.)
Z ks. Krzysztofem byłam w Nakli. To znaczy, nie tylko ja, było nas całe dzikie stado nastolatek. Spałyśmy na plebanii u proboszcza. Nie było żadnych luksusów, każda z nas miała materac (karimatę) i śpiwór i kisiłyśmy się po kilka osób w jednym pokoju. Sama podróż była bardzo ciekawa. Najpierw w pociągu, to było fajne, a potem PKS-em, to też było fajne, ale czekanie na autobus już nie. Mam nawet zdjęcia z lodowatej poczekalni, która wyglądała, jak jakieś przytulisko, ze słabą żarówką u sufitu. My byłyśmy zmęczone i pokładałyśmy się na plecakach.   Niestety nie znalazłam tego zdjęcia.:(
 
Nakla
  
 Co najciekawsze, ja w ogóle nie pamiętam, jak robiłyśmy posiłki. W ogóle nie pamiętam żadnych posiłków. Obiady były chyba w jakieś stołówce. Nawet mam zdjęcie z tego miejsca. Za to doskonale pamiętam, OCZYWIŚCIE, zimną wodę, ponieważ niektóre z nas nie rozumiały, że ciepłą wodą należy się dzielić. A była zima, śnieg i mróz.
Nie mogło też zabraknąć zapychającego się kibelka.
Co rano prowadziłam gimnastykę, która odbywała się na dworze (co za aktywizm, dzisiaj w Jastrzębiej Górze wołami mnie nie zaciągną na rozruch).
Na tym wyjeździe było bardzo fajnie, jeździłyśmy konno, poznałyśmy miejscowe rodziny. Ugościli nas tak, że hej (Pozdrawiam ich serdecznie)…
I miejscowych chłopaków.
Miałyśmy dyskotekę w remizie, ale wiecie, jak to jest w tym wieku. Muzyka leci, a prawie nikt nie tańczy, ale była? Była.
Był też kulig za traktorem, uwielbiam kuligi!
W pamięć zapadły mi też wieczorne rozmowy, na których ks. Krzysztof uczył nas trudnej sztuki przyznawania się do błędów i przepraszania. Zauważania naszych dobrych stron i dziękowania sobie wzajemnie. A wiecie, że nastolatkom nie jest łatwo przyznawać się do czegokolwiek.
Kolejny wyjazd zimowy miałam (nie tylko ja, bo było nas dwadzieścia parę osób) z księdzem Pawłem. Pojechaliśmy do schroniska na Klimczoku (w górach). Tutaj też szwankowała ciepła woda, ale poza tym było ekstra.
Świetne jedzenie, atmosfera, dobre humory i mnóstwo gagów, które chłopaki robili sobie nawzajem. Oczywiście były dyskoteki i nocne młodzieży rozmowy.
Z tą młodzieżą było różnie, bo byłam ja, lat 17, ale i  koledzy, którzy mieli już po dwadzieścia parę lat. Ministranci i nasz chór, do którego należałam. Część osób jeździła na nartach i szczerze mówiąc, miałam je wtedy ostatni raz na nogach. Nie, żebym na nich strasznie szusowała. Pożyczyłam je raz czy dwa od ks. Pawła.
Jednego dnia wybraliśmy się na w dół do Szczyrku, tam zjedliśmy obiad i przyszedł czas na powrót. No i ks. Paweł wlazł mi na ambicje, mówiąc, że nie dam rady wejść pierwsza na Klimczok. No i wlazłam. Ja to się zawsze daję podpuścić.:/
Z tego wyjazdu pamiętam całe dnie śmiechu, śmiechu i jeszcze raz śmiechu. Bo pojechało (w większości) takie towarzystwo, które żyło żartami.
Sama, osobiście(z koleżanką), schowałam koledze spodnie do bębna łóżka, przez co nie mógł ich znaleźć i nie przyszedł na śniadanie.
To było taaaaaakie śmieszne. Tam wszystko było śmieszne.
Ale były też poważne momenty. Ks. Paweł robił nam mszę świętą w jadalni, a także drogę krzyżową, która poszła nam w pięty. Droga krzyżowa w górach, w schronisku, wśród śniegu i w nocy. Coś pięknego.
I tak wam powiem na koniec, że mieliśmy dobrych proboszczów, bo oni nam dofinansowywali te wyjazdy, więc jeździliśmy za grosze.
Właśnie zdałam sobie sprawę, że te wyjazdy z kościoła były najlepsze, bo człowiek nie robił głupot. O i tyle.:)
  


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka