Energylandia - odgrzewany temat


Na jakiś czas zdjęłam ten temat, ale uważam, że jest nadal aktualny, więc daję go z powrotem.

Energylandia
Od lat marzyłam, żeby pojechać do porządnego wesołego miasteczka. Planowałam Eurodisneyland, wycieczkę do Berlina lub gdzieś do Bawarii. Największe, jakie do czasów Energylandii zaliczyłam, było na Praterze w Wiedniu. Było to w latach dziewięćdziesiątych, kiedy byłam biedna, jak mysz kościelna i stać mnie było jedynie na zabawę - rzut do celu, gdzie próbowano mnie i moją koleżankę oszukać. Miałam tam co prawda darmowy autodrom, ale tylko dlatego, że spodobałam się obsługującemu samochodziki chłopakowi z Jugosławii. Inne atrakcje były poza moim zasięgiem. W Polsce dużą popularności cieszył się Cricoland, umiejscowiony na Placu Defilad, ale tam najwięcej emocji dawał jedynie Młot,  w którym można było być do góry nogami. Jedyny rollercoaster, na który wsiadłam, to ten we Władysławowie, ale on nie wzbudził we mnie większej adrenaliny.
Żeby trochę się pocieszyć grałam w grę Rollercoaster 3 Tycoon i marzyłam.
I tak sobie żyłam i żyłam, zastanawiając się, czy zdążę wsiąść na jakąś porządną kolejkę, zanim znajdę się w wieku zawałowym.
Co prawda, moje serce jest w porządku, ale przy tych emocjach…., kto wie, co się może zdarzyć. :)
Aż pewnego sierpniowego dnia, kiedy odpoczywałam w Jastarni zadzwoniła do mnie koleżanka i zapytała:
- Czy nadal chcesz pojechać do Energylandii?
- A i owszem – odparłam.
Na co ona powiedziała.
- To pojedziesz, to nasz (kilku dziewczyn) prezent dla ciebie na czterdziestkę, wybierz termin.
Aaaaaaaaaaa!!!!!!! – 08 września będzie w sam raz – odparłam zachowując resztki godności.:)
Oczywiście dialog brzmiał trochę inaczej, ale mniej więcej wszystko się zgadza.
No i nie wiem od czego zacząć…
Jedno jest pewne, to nie będzie krótka relacja.:)
Pierwsze szczęście, ja za kierownicą i w trasie. Drugie szczęście, dwie koleżanki R. i M. na pokładzie. Trzecie szczęście, żelki, cola, jaja na twardo i pomidorki.
Czwarte szczęście czekało na mnie w Zatorze.
Pędziłam co sił w kołach i prawie bez łamania przepisów, żeby dojechać na miejsce, jak najwcześniej. Dziewczyny co prawda kupiły dwudniowe bilety, ale tylko w sobotę mogłyśmy być tam cały dzień.
Dotarłyśmy do celu około 10 30 i od razu zachwyciłyśmy się organizacją ruchu. Nie trzeba było szukać miejsca, ani walczyć o nie z innymi kierowcami. Panowie parkingowi sprawnie kierowali ruchem i pokazywali gdzie kto ma stanąć i już.
Wysiadłyśmy z samochodu i zadarłyśmy głowę, a potem jeszcze bardziej zadarłyśmy głowę. Przed nami stał wielki Hyperion, Największa w Europie kolejka.
Dziewczyny zadecydowały, że wchodzimy na nią, jako na pierwszą z atrakcji. Ja chciałam zacząć od czegoś spokojniejszego, tak na rozgrzewkę, ale one były tak zdecydowane, że nic nie powiedziałam.
Kolejka do atrakcji była bardzo dłuuuuuga i można było w trakcie stania, dokładnie sobie przemyśleć, czy na pewno chce się tam być czy nie. Ja chciałam i nie chciałam jednocześnie, ale skoro one były zdecydowane, to przecież nie mogłam stchórzyć. Przy wejściu do Hyperiona wisiał plakat, z informacją, kto nie może korzystać z rollercoastera. Było coś o chorym sercu, więc mnie od razu nawiedziła wizja, jak podczas jazdy dostaję zawału i dojeżdżam do stacji leżąc bezwładnie i bez przytomności. Po czym przegoniłam tę myśl, bo nie chciałam przecież rezygnować.
Stałyśmy około 40 minut (od razu mówię, że do większości karuzel stało się od 20 minut w górę) i w końcu weszłyśmy na platformę.
Ponownie zachwyciłyśmy się organizacją tego miejsca, ponieważ przewidziano nawet półki na torebki, telefony czy okulary i dzięki temu mogłyśmy na wszystko wsiadać razem i żadna z nas nie musiała pilnować dobytku poza atrakcją.
Wsiadłyśmy nerwowo chichocząc, ale nadal odważne, bo nie wiedziałyśmy, co czynimy.:)
Kiedy tylko wagonik ruszył, nagle przypomniałam sobie, że mam lęk wysokości, dziewczyny pytały, jakie znamy modlitwy i ogólnie było strasznie. Znalazłyśmy się na samym szczycie i ziuuuuuuu, kolejka ruszyła pionowo w dół, z prędkością 142 km/h.
Myślałam, że wypadnę, bo zabezpieczenie przytrzymywało jedynie nogi i biodra. W opisie nazwali to, niespodziewanymi efektami grawitacyjnymi. Były bardzo niespodziewane.
Kiedy tak leciałam głową w dół, wrzeszcząc na całe gardło, pomyślałam.
- Zaraz wylecę. Po co ja chudłam. Gdybym była grubsza, to przynajmniej trzymałby mnie brzuch, a teraz czuję, że wypadam z fotelika.
I koniec.
Ja chcę jeszcze raz! – wykrzyknęłam.
Było suuuuper!
    
 
To, jest to poczucie nieważkości:)


Adrenalina, miękkie nogi, nerwowy śmiech i błogie szczęście, że się przeżyło.
Miałyśmy zamiar później wsiąść na to jeszcze raz, ale ostatecznie, po konsultacjach z koleżankami nie zrobiłyśmy tego, ponieważ w sobotę wyprułyśmy się z sił, a w niedzielę ograniczał nas czas.
Po Hyperionie powędrowałyśmy dalej. Kolejną atrakcją, była kolejka wodna – Speed Water Coaster – największa na świecie.
Nie doceniłam jej wyglądu, bo były tam tylko dwa zanurzenia w wodę i nie było pętli czy korkociągów. Poza tym po Hyperionie, przez najbliżej dwie godziny nic nie było w stanie mnie bardziej zadowolić. Ale nie oznacza to, że wyszłam z atrakcji rozczarowana.
Mówiłam dziewczynom, żebyśmy zostawiły to na później, bo nas woda zaleje, ale uparły się i w efekcie ja i R. byłyśmy mokre, a M. się upiekło, bo w trzecim rzędzie już tak nie chlapało. Kiedy wagonik dojeżdżał do stacji, chłopak z obsługi zapytał:
- Ciepła woda?
Było super!
Zwłaszcza, że wagonik (w kształcie łódki), był wciągany windą na wysokość 60 metrów. Było strasznie, zwłaszcza, że łódka była wciągana na przeźroczystej platformie, a pod spodem ziała pustka. Naprawdę poczułam się bezpieczniej, kiedy wagonik wpasował się w tor i pognał 110 na godzinę w dół wprost do pierwszego zanurzenia w wodę.
  

Po wyjściu z atrakcji weszłyśmy do turbo suszarek, które niestety nas nie wysuszyły. Nie dlatego, że były kiepskie, chociaż wiało zimnym powietrzem przy pupie, ale dlatego, że nie chciałyśmy tracić czasu na zbędne czynności.
Mokre poszłyśmy na kolejny rollercoaster -  RMF Dragon Roller Coaster.
Stałyśmy w długiej kolejce i marzły nam mokre tyłki. Jestem pewna, że zostawiłam mokre plamy w foteliku.
Może dlatego, że było nam zimno i mokro, ta atrakcja nie przypadła nam do gustu i znalazła się w naszym rankingu kolejek na samym końcu. Chociaż, nie…, była dla nas za nudna i za mało ekstremalna.
Po wyjściu za niej zgodnie z R. udałyśmy się do sklepu kupić sobie suche ubrania. Także ja mam nowe spodnie dresowe, a ona bluzę. I życie znowu nabrało kolorów. Poszłyśmy na Formułę 1, kolejny ekstremalny rollercoaster.
Stojąc w długiej kolejce nawiązywałyśmy znajomości z ludźmi, którzy razem z nami czekali na niezapomniane przeżycia.
A można było się przestraszyć, bo gdy wagoniki przetaczały się obok nas lub nad naszymi głowami, słychać było dzikie piski.
- Dlaczego słychać tylko kobiety? Mężczyźni nie piszczą? – zapytałam głośno.
Z tyłu odezwał się młody człowiek.
- Ależ piszczą.
- Czyżbyście przechodzili w falset?
Z drugiej strony, ja też za bardzo nie piszczałam, chyba nie umiem. Za to darłam się na całe gardło i gadałam bezsensowne rzeczy typu:
- Co ja tu robię?!
- Po co ja tu wsiadałam?!
- Chcę wysiąść?!
- Ile jeszcze do końca?!
- Po co mi to było?!
Za to R. i M. piszczały, jak na kobiety przystało, wzorowo.
Formuła 1 wyrwała ze mnie cudowne wrzaski:
- Jak ja to lubię!
- O  ja cięęęęęęęęęęę!!!!
Była pętla i korkociągi i nogi, jak z waty i lekkie szaleństwo błędnika.
Było super!
Zgłodniałyśmy i poszłyśmy na obiad.
Wybór restauracji i barów dosyć spory, ale znaczna większość z nich to fast foody, albo samoobsługowe bary.
My wybrałyśmy restaurację z tarasem widokowym przy Formule 1.  Ja z R. kupiłyśmy sobie pizzę, a M. makaron i deser tiramisu.
Byłyśmy głodne, jak wilki. Taka zabawa, to ciężka praca.
     

Po raz kolejny rozmawiałyśmy o tym, jak jest nam cudownie oraz o naszych obawach i lękach na kolejkach. Zgodnie uznałyśmy, że najważniejszy w zabezpieczeniach jest KLIK! Klik, że to co trzyma nasze nogi i piersi, na pewno się zamknęło. Klik związany z dodatkowym pasem bezpieczeństwa. Jak nie było kliku, były wątpliwości, czy aby na pewno wszystko jest zabezpieczone.
No i z tymi przemyśleniami weszłyśmy na koszmar większy od Hyperiona.
Mayan, łamacz ducha męstwa i odwagi. Przerażający potwór, który trzymał nas w swych kleszczach przez ponad 40 sekund. Okrutny dawca wrażeń, miękkich nóg i przemyśleń o życiu.
Tak, byłyśmy na nim dwa razy. Ja nie chciałam, ale one mnie zmusiły, bo za drugim razem było mało ludzi.
Jak wciągał nas wysięgnik na sam szczyt rollercoastera, zastanawiałam się, czy wagonik może się urwać. Znowu przypomniałam sobie o moim lęku wysokości, a zabezpieczenie, które chroniło mój tors, było podejrzanie elastyczne. A potem, chciałam tylko przeżyć. R., która siedziała koło mnie piszczała bez przerwy na oddech, M. przed nami była instruowana przez pana obok, kiedy ma się uśmiechnąć do zdjęcia. Ja po raz pierwszy wyszłam na nim, jak nieżywa i wypruta z wszystkich sił.
Nie wiem czemu, ale wzbudziło to u moich koleżanek ogromną radość. Mówiły, że nareszcie i w ogóle…
Powiedziałam, nigdy więcej, ale poszłyśmy jeszcze raz i było lepiej, bo znałam już trasę.:)
Ale między jedną jazdą a drugą minęło trochę czasu. Najpierw zaliczyłyśmy Boomeranga, łagodną kolejkę, na której piszczałam z radości, a nie ze strachu, a potem stwierdziłyśmy, że skoro i tak zmokłyśmy, to na koniec wpadniemy na inną atrakcje wodną –Ancondę. Było bardzo fajnie.
Nauczone doświadczeniem postanowiłyśmy usiąść w trzecim rzędzie dwudziestoosobowej łódki, stwierdzając, że tam najmniej nas zmoczy. Okazało się jednak, że nie ma co wybierać, bo chłopak z obsługi mówił do nas:
- Szybko wsiadać bo łódka się nie zatrzymuje. No i R. wylądowała sama na pierwszej linii wody, a ja i M. w drugiej. Siedzący za nami pan bardzo się ucieszył i poinformował M., że będzie się za nią chował.
Wyszłyśmy mokre i szczęśliwe i wtedy M. zauważyła, że do Mayana stoi tylko kilkoro ludzi. Przeżyłyśmy ten koszmar drugi raz i postanowiłyśmy na tym zakończyć pobyt w Energylandii.
I dobrze, bo ja jechałam samochodem na rezerwie, a nocleg miałyśmy w Oświęcimiu w Villi Pierrot. Budynek stał przy rynku, także następnego dnia zanim ponownie ruszyłyśmy do Energyladii, trochę się po nim pokręciłyśmy. Ale o tym będzie w kolejnym wpisie.
 Dotarłyśmy do pokoju, przyszykowałyśmy się do snu, dziewczyny wypiły za moje zdrowie i o 21 00 poszłyśmy spać. Spałyśmy 9 godzin.
Następnego dnia znalazłyśmy się w Energylandii około godziny 11 00 i wiedząc, że mamy dzisiaj wracać, postanowiłyśmy zaliczyć dwa pozostałe nam z dnia poprzedniego rollecoastery i dodać do tego jeszcze jakieś dwie atrakcje.
Energuś był dobrym początkiem dnia. Kolejka familijna, gdzie piszczały tylko dzieci. Nastroił nas pozytywnie na dalszą zabawę.
   
 Viking Roller Coaster. Jako gracz PC Rollercoaster Tycoon 3, znałam tę kolejkę i nawet, jako wirtualny administrator uważałam ją za nudną. Wcale nie chciało mi się na nią iść, ale skoro postanowiłyśmy zaliczyć wszystkie tego typu karuzele, no to poszłam.
Stojąc w kolejce zauważyłam, że nie słychać pisków, a przecież atrakcja została zaliczona do ekstremalnych. Powiedziałam dziewczynom, że jak będą piszczeć to będzie straszny wstyd. Ja nie piszczę, tylko się drę, ale postanowiłam być dzielna i zachować resztę godności.
No i pisnęły…
Ja nie….
Za to miałam wrażenie, że gondola wypadnie z toru.
Potem przyszedł czas na powtórki.
Wybrałyśmy Formułę 1 i dwa razy Anacondę.
A potem pojechałyśmy ruszyłyśmy do domu.
Podsumowując.
Było super!!!!:)
Ale tak już całkiem serio.
Jest to miejsce, na które warto wydać pieniądze. Atrakcji jest bardzo dużo i myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie. Ceny jedzenia są zróżnicowane, ale nawet te droższe nie są poza zasięgiem przeciętnego Kowalskiego.
Oczywiście mówię tu z perspektywy osoby samotnej, bo jak ktoś wybiera się tu z pięcioosobową rodziną, to tak, jak wszędzie, wyda dużo więcej pieniędzy niż ja. Ale myślę, że tyle samo, co na wakacjach za dzień pobytu plus jedzenie i sklepowe pierdoły w Mielnie czy Zakopanem.
A naprawdę warto tam pojechać.
I nie ma co się przejmować kolejkami do atrakcji. Mają swoje plusy. Poznaje się nowe osoby, poza tym błędnik ma czas na powrót do równowagi.
Ja i moje koleżanki celowo omijałyśmy karuzele, ponieważ najbardziej zależało nam na rollercoasterach, a najmniej na zwrotach głowy i pawiach.
No i nie wchodziłyśmy na atrakcje dla maluszków.
Oprócz jadłodajni, były też sklepy z pamiątkami, które według mnie mają znośne ceny, więc jakiś magnesik czy chustkę na głowę można sobie kupić.
Ja kupiłam spodnie. Dałam za nie 62 zł i nie żałuję, bo są z dobrego materiału i na pewno jakiś czas mi posłużą.
Podobała mi się dbałość o bezpieczeństwo i dobre samopoczucie klientów. Kolejki do atrakcji były zadaszone lub miały rozpięte na ścieżce parasole, co chroniło przed słońcem. Nawet firmowa piosenka przypominała o czapkach chroniących przed intensywnym nagrzewaniem głowy.
I może was zdziwię, ale nie spotkałyśmy tam narzekających ludzi. Komentujących długie stanie do atrakcji, owszem, ale raczej przyświecał temu dobry humor niż kwasota.
Śmiałam się, że po takiej adrenalinie, to nikt nawet nie śmiał marudzić.
Jakbym znalazła się na innej planecie.
Polak i nie narzeka? Może cały nasz kraj powinien być usiany kolejkami górskimi i każdy przed pracą powinien obowiązkowo co najmniej dwie zaliczyć, zanim zabierze się za robotę.:)
Ja osobiście uważam, że zostawiłam tam nerwicę, jestem oazą spokoju i równowagi.
Ciekawe, na jak długo.:)












Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka