Lata 90' – Nastolatek w średniej szkole
Czas
wolności, transformacji ustrojowej był trudny. Oczywiście ja, jako nastolatka w
ogóle tego nie odczuwałam, bo miałam tylko jeden obowiązek – chodzenie do
szkoły i uczenie się, żeby zapewnić sobie lepszą przyszłość.
Tylko,
że ja szkołę miałam w nosie. Oczywiście nie miałam zamiaru jej rzucać, ani
zawalać któregoś roku, ale z uczeniem się było mi nie po drodze. Było milion
ciekawszych rzeczy do zrobienia niż ślęczenie nad książkami.
Z
tym, żebyście mnie źle nie zrozumieli. To nie tak, że w ogóle się nie uczyłam.
Robiłam to, moja mama pytała mnie z materiału, który był zadawany na klasówki.
Odrabiałam prace domowe, czy przygotowywałam się do odpytywania, ale zanim się
do tego zabrałam, robiłam wszystko, żeby tego nie robić. Katorga i droga przez
mękę. Podczas odrabiania lekcji, zamiast pisania wypracowania czy wkuwania
regułek z fizyki, jak czytałam Joannę Chmielewską i jej kryminały albo
Małgorzatę Musierowicz. Kiedy słyszałam kroki rodziców, szybko chowałam książkę
pod zeszyty i udawałam, że wkuwam. No, ale w końcu nadchodziła ostateczność i
musiałam się do tego zabrać. Pamiętam, że „Ody do młodości” uczyłam się na
pamięć leżąc w łóżku zmorzona, jakąś anginą czy innym zaziębieniem.
Tylko
wydaje mi się, że my mieliśmy na wszystko więcej czasu i to, że czytałam
wciągającą powieść nie spowodowało, że nie zdążyłam czegoś się nauczyć. Chyba,
że bardzo mi się nie chciało, to wtedy rzucałam lekcje i liczyłam na cud.
My,
nastolatki lat dziewięćdziesiątych nie siedzieliśmy przed komputerami (mimo, że
ja miałam go w domu, to rodzice dozowali czas, a poza tym okupował go głównie
mój brat, który wybierał się na Informatykę na Politechnikę), nie siedzieliśmy
przed telewizorami, bo rodzice nam nie pozwalali to raz, a dwa nie było tylu
wciągających programów. Nie mieliśmy Internetu i telefonów, które dzisiaj są
przenośnymi mediami ze wszystkim, łącznie z licznikiem kalorii i organizerem w
jednym. Nie mieliśmy miliona zajęć dodatkowych i rzadko kto chodził na
korepetycje (moim korepetytorem bywał mój brat i raz jego kolega, bo zawaliłam
chemię). Lekcje kończyłam najpóźniej o 14 20, a do domu jechałam ok. 30 minut, także od
15 00 do 22 00 miałam mnóstwo czasu na wszystko. Czasami zostawałam w szkole
dłużej, ale to tylko ze względu na SKS-y, na których grałam w koszykówkę (wiem,
że to dziwne, bo jestem liliputem, ale byłam w szkolnej drużynie). Nie jest to
mój sport i nie mogę powiedzieć, żebym dobrze grała, zwłaszcza, że mam
kiepskiego cela, ale tylko to było w repertuarze, a że ja zawsze lubiłam się
ruszać, to wzięłam, co dali. Gdybyście chcieli wiedzieć, to ja lubiłam biegać.
Długie dystanse, to było coś dla mnie. Kilometr, dwa, pięć, proszę bardzo,
biegnę (mówię o szkolnym WF). Poza SKS – ami, szkoła nie oferowała nam żadnych
innych atrakcji. Nie pamiętam, żeby były jakieś koła zainteresowań. W pewnym
momencie powstał chór, ale nie mogłam się do niego zapisać, bo był
zarezerwowany tylko dla klasy muzycznej. Różne domy kultury oferowały grę na
pianinie lub gitarze, ale mnie to nie interesowało. A szkoda, bo oprócz śpiewu
mogłam też lepiej grać na gitarze. A tak to jestem samoukiem, który w tej
chwili głównie tylko patrzy na futerał a nie brzdąka. No, ale nie ma co
rozpaczać nad rozlanym mlekiem, ponieważ miałam inne i ciekawsze zajęcia. A do nich
należało życie towarzyskie, które prowadziłam w domu i poza nim. Nie mieliśmy
telefonów, ale zawsze się jakoś umieliśmy umówić, spotkać i nikt się jakoś nie
zgubił.
Moi
rodzice nie mieli nic przeciwko, żebym przyjmowała gości, dlatego w moim domu
często roiło się od nastolatków różnej
maści. Byli to moi znajomi, moich braci czy przyjaciół. Czasami koczowało u
mnie po kilkanaście osób. Nie wiem czy my coś jedliśmy czy piliśmy, ale na
pewno graliśmy w makao lub inne gry w karty, rżeliśmy jak konie i pewnie
opowiadaliśmy sobie bzdury.
Z
dziewczynami spotykałyśmy się, żeby wspólnie czytać „Bravo” lub „Dziewczynę” i
rozwiązywać psychozabawy typu: „Czy on cię kocha?”, „Czy jesteś duszą
towarzystwa?”. Plotkowałyśmy o chłopakach, opowiadałyśmy sobie o swoich
miłościach, ale i o muzyce, filmach czy książkach.
No
i paliliśmy bardzo dużo papierosów. Ja zaczęłam palić mając nie całe 16 lat, w
czasie wakacji, podczas ogniska na piachach nad Wisłą. Koleżanka dała mi do potrzymania zapalonego CARO, bo ona akurat
szła tańczyć z kolegą. No i z ciekawości wypaliłam jej tego papierosa, a potem
mnie wciągnęło. To było taaaakie, dorosłe. Głupota, głupota i jeszcze raz
głupota, ale też trudno było tego nie robić, kiedy wokół większość paliła. Z
mojego towarzystwa, w którym było około 30 osób nie paliły trzy osoby. Łatwo
było zacząć, ale trudniej rzucić. Mnie udało się w wieku 30 lat. „Jaraliśmy”
dużo papierosów, aż w pokojach wisiała dymna „siekiera.” Oczywiście, kiedy mój
tata wpadał na inspekcję, wszyscy zgodnie mówili:
-
Przecież nikt tu nie pali. Nie wiemy, kto to zrobił.
Tata
wycofywał się i o nic więcej nie pytał. Co do mnie, to z papierosami wpadłam
mając 16 lat, ale mimo traumatycznego przeżycia furii mojej mamy, nic mnie to
nie nauczyło i robiłam to dalej.
Po
wizycie gości zostawała pełna popielniczka niedopałków, które świadczyły o tym,
jak byliśmy wielce dorośli.
Na
papierosy szły nasze oszczędności i był to punkt numer jeden z rzeczy, które
należało wziąć na wakacje. Żeby kupić „wagon fajek”, musiałyśmy dosyć długo
zbierać, a potem ukrywać to przed rodzicami.
I
to wszystko było głupie, bo mimo, że paliliśmy, to jednocześnie większość z nas
prowadziła dosyć aktywne i sportowe życie. Jak tylko robiło się ciepło,
zbieraliśmy się na tak zwanych „kortach” -kompleks PRL- owski, gdzie były
wylane asfaltem boiska do kosza, siatki i tenisa. W latach 90 – tych
zniszczone, ale reanimowane przez nas, na wszystkie dostępne nam sposoby.
Spotykaliśmy się tam dla towarzystwa, ale i po to żeby pograć w kosza czy
siatkę. No i wyobraźcie sobie młodych sportowców z piłką i fajkiem między
zębami. Takie to były czasy. Oprócz aktywnego popołudnia na „kortach”
jeździliśmy też na rowerach po lesie, chodziliśmy na długie spacery i gadaliśmy
i gadaliśmy.
Chyba
najdłuższe trasy robiliśmy przy odprowadzaniu się wieczorem do domu. Najpierw
odprowadzało się jedną osobę pod bramę, tam rozmawiało się jeszcze pół godziny,
potem ta osoba odprowadzał mnie do domu, pod moją bramą staliśmy kolejne
minuty, a potem ja proponowałam odprowadzenie i tak kilka razy. Czasami
dopadała nas głucha noc, ale my nie mieliśmy dosyć.
Z
racji tego, że mieszkałam pod Warszawą, to w stolicy nie balowałam aż tak
długo, ponieważ musiałam zdążyć na ostatni autobus. Także moje warszawskie
przyjaciółki nawiedzałam tylko popołudniami albo na całonocnych domówkach.
Moje
życie towarzyskie toczyło się głównie w Jabłonnie, nie tylko na „kortach”, ale
przede wszystkim tam.
Kiedy
robiło się zimno i ciemno okupowaliśmy domy albo karczmę, która nazywała się
„Rzym” i nadal zastanawiam się nad tym, czemu właściciele nas nie wyganiali, bo
raz byliśmy małoletni, a dwa nie mieliśmy za bardzo kasy. Poza tym, to była
mordownia. Dzisiaj jest tam zakład wulkanizacyjny.
Robiliśmy
sobie też nocne kuligi. Kolega, który miał prawo jazdy i samochód był kierowcą, a my podczepialiśmy się sankami
i ziuuuuu w las.
Dzisiaj
jest to prawnie zabronione. Wtedy pewnie też, ale kto by się przejmował. On
jechał, jak wariat, my piszczeliśmy jak wariaci i to było super. Bardzo
pilnowaliśmy się, żeby nie spaść z sanek, bo można było się nieźle poturbować.
Któregoś razu P. przewiózł nas po średnio zaśnieżonej drodze i K. spostrzegł
się, że starło mu całe płozy. Śmiechu było co nie miara. Im głupiej tym lepiej.
Wracając
do tematu szkoły. Moje liceum nie zapisało się w mojej historii złotymi
zgłoskami, po prostu je przetrwałam i bardzo się cieszyłam, kiedy w czwartej
klasie dostałam świadectwo dojrzałości. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, moja
szkoła była nudna. Lekcje były nudne, nic się nie działo, młodzież była, jaka
była, nauczyciele zmęczeni transformacją ustrojową i kiepskimi zarobkami nie
starali się nas niczym zainteresować. Oczywiście były wyjątki, ale w
całokształcie było nudno.
Przypomniałam
sobie jedną atrakcję, był konkurs na najlepiej przystrojoną szatnię. U nas
pomalowaliśmy ją na czarno w jakieś ciapki, ale dziewczyny z pedagogicznej
klasy poprzyklejały sobie na ścianach podpaski.
Ja
nie wiem, jak to przeszło. A może wiem. Nasza dyrektorka tylko udawała surową,
w rzeczywistości było jej obojętne, co robimy, byle nie palić w szkole, nie
chodzić na obcasach i nie malować paznokci
i się w ogólności. Raz złapała mnie z pomalowanymi paznokciami i zagroziła
wezwaniem rodziców. Oczywiście zapomniałam ich zmyć w niedzielę i tak poszłam
do szkoły. No i miałam buty na obcasie. Te zakazy obowiązywały w pierwszej i w
drugiej klasie, w trzeciej i w czwartej już nikt tak nas nie pilnował.
To
samo dotyczyło lekcji, czy na nich byliśmy czy nie, mało kogo to obchodziło.
Kiedy nie chciało nam się iść na jakieś zajęcia, to zostawaliśmy w sklepiku.
Kiedy jakiś nauczyciel pytał się, co tu robimy, zawsze można było powiedzieć,
że ma się okienko. Nie zawsze były zastępstwa, także czasami mieliśmy godzinę
wolną. A jak miałam z przyjaciółką do obgadania „życiową sprawę”, ukrywałyśmy
się w bocznej klatce schodowej, siadając na kaloryferach ukryte za drewnianym
stelażem. Na desce i kątownikach po drugiej stronie wypisane były różnej maści
hasła typu: Ola kocha Marka. Ja też się tam wpisywałam.
Przyznam
się, że na nudnych lekcjach albo czytałam książki albo pisałam opowiadania dla
przyjaciółek. Oprócz tego pisałyśmy do siebie liściki. Cześć z nich zachowałam
do dzisiaj i są kopalnią wiedzy o tym, kim byłam.
W
domu mam do dzisiaj pamiętniki i Kalendarze Szalonego Małolata, ale nie daję
nikomu tam zaglądać, bo niektórym włosy by się zjeżyły na głowie a inni
zapłakali by nad moją osobą.
Pisanie
pamiętnika było wśród dziewczyn czymś normalnym. Tam przelewałyśmy nasze myśli,
marzenia i frustracje, opisywałyśmy mnóstwo zdarzeń, które po latach wypadają z
głowy. W zaufaniu dawałyśmy czytać nasze wypociny przyjaciółkom, ale nie było
to nic dziwnego, ponieważ i tak znałyśmy się na wylot.
I
tak wam powiem, że po latach, jak czytam listy czy pamiętnik, czasami ze
zdziwieniem pytam sama siebie:
-
Kim jest Czarek? Co to za człowiek? Nie pamiętam żadnego Czarka?
Właśnie zajrzałam do Kalendarza Szalonego
Małolata i zdecydowanie nadużywałam zwrotów:
-
Nic mi się nie chce
-
Jest extra, super i jestem happy
-
Mam doła
-
Kocham wszystkich na przemian z wszystkich nienawidzę.
A
to wszystko w jednym tygodniu.
Bycie
nastolatkiem jest straszne. Dobrze, że mam to już za sobą.
17 lat - zimowisko na Klimczoku z ks. Pawłem
Wakacje po maturze :)
powiązane wpisy:
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-90-imprezy-muzyka-i-taniec.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-90-sza-wolnosci.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-i-poczatek-90-wielki-sentyment.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-te-gadzety-i-zabawki.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-ubior.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-i-90-wakacje.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-i-90-beztroskie-dziecinstwo.html
Komentarze
Prześlij komentarz