Lata 80' – Szkoła podstawowa

Powracam do cyklu historycznego z moim życiem w tle. Była ogólna historia, taniec, śpiew, ubiór czy dzieciństwo, teraz przyszedł czas na szkołę.
W zasadzie, to nie wiem czemu ja uczę w szkole, bo w końcu przez większość życia wcale nie lubiłam do niej chodzić.
Do przedszkola nie uczęszczałam, ponieważ nie było takiego obowiązku, a że na podwórku było sporo dzieci, to ta instytucja nie była mi potrzebna. Z drugiej strony rodzice byli ogrodnikami, wciąż na miejscu i mający nas jako tako na oku.
Edukację zaczęłam od zerówki, do której poszłam razem z moim bratem ciotecznym, z którym jesteśmy rówieśnikami. Naszą panią była pani Ula, która była miła, ale też potrafiła nas zawstydzić. Pamiętam taką sytuację, że na początku zerówki mama dawała mi herbatę do bidonu, ale w pewnym momencie szkoła zapewniła nam ten, jakże cudowny, nigdy dobrze nie posłodzony napój. Dostałam ochrzan za to, że przyniosłam bidon, a już tego nie trzeba było robić. I takie pytanie? Czy sześciolatek decyduje o tym, co weźmie do szkoły czy rodzice? Kto właściwie powinien odpowiadać za niesforne przyniesienie przeze mnie bidonu? Rodzice.
Stałam też w kącie. Nie wiem za co, ale znając mnie, pewnie po prostu się nie słuchałam. Z tym, że samo stanie w kącie nic by dla mnie nie znaczyło, gdyby nie to, że musiałam dodatkowo trzymać ręce w górze. Co za pastwienie się nad dzieckiem! He He, pewnie zasłużyłam. A ja, żeby było ciekawiej opowiedziałam o tym w domu i byłam strasznie dumna z tego, że tam wylądowałam.
Ogólnie zerówka minęła mi na rysowaniu czegoś i zabawach.
A potem była podstawówka.
Nasza pani od nauczania początkowego, pani W. była znerwicowaną kobietą, która paliła za dużo papierosów. Strasznie na nas krzyczała, ale nie mogę powiedzieć, że była dla nas niedobra. Myślę, że nie lubiła być nauczycielem albo była już wypalona zawodowo i miała wszystkiego dosyć. Przypominam, że lata osiemdziesiąte w PRL- były naznaczone stanem wojennym i ogólnym marazmem i poczuciem bezsensu. Pamiętam, jak w drugiej klasie poprosiła nas żebyśmy napisali, kim chcielibyśmy być w przyszłości. Ja napisałam, że nauczycielką i nie zapomnę, jak pani W. powiedziała do mnie drżącym głosem.
- Dziecko, co ty piszesz? Lepiej nie zostawaj nauczycielem.
Wtedy nie wiedziałam, o co jej chodzi, ale później domyśliłam się, że powiedziała tak, ponieważ zarobki nauczycieli były marne, a i uczenie obcych dzieci wcale nie jest łatwe. Wiem coś o tym, bo jednak swoje marzenia spełniłam, z tym, że ja, póki co jeszcze jestem zadowolona.
Jednym z ciekawszych wydarzeń było to, kiedy pani kazała nam przynieść po bryle węgla. (większość z nas była dziećmi ogrodników, więc węgla było ci u nas dostatek) Mieliśmy coś z nim zrobić na technice, ale pech chciał, że tego dnia nie było w szkole wody. Węgiel wrócił w całości do domu.
Inną historią, którą pamiętam, to rozmowę z moją koleżanką R., która podarowała mi „czarodziejski” guzik, dzięki któremu krasnoludki spełnią moje życzenie, czy jakoś tak. No i powiem wam, że mam do dzisiaj zagwostkę, ponieważ wieczorem włożyłam guzik do szuflady, a rano go już tam nie było.
Czyżby krasnoludki mi go zabrały, bo nie chciały spełnić moich życzeń? Czy wpadł między szpargały i nigdy się nie odnalazł?
Dziwne, że pamiętam to do dziś. Nawet kolor guzika – złoty z czterema dziurkami.
Ale przejdźmy do zabaw, jakie mieliśmy w pierwszych latach podstawówki.
Przeciąganie przez linię. Podłoga w szkole była z betonowych wylewek, odcinały jedne od drugich linie i po jednej stronie stali chłopcy a po drugiej dziewczęta. Zabawa polegała na tym, że  wyciągałyśmy ręce poza linię, ale robiłyśmy wszystko, żeby koledzy nas z nie złapali. Jeśli udało się któremuś, to przeciągał dziewczynę na swoją stronę. Nie wiem, o co w tym chodziło, ale chyba o końskie zaloty. Z innych zabaw, zwłaszcza na świeżym powietrzu był berek, z tym, że w czterech rogach szkolnego podwórza były bazy, na których można było się skryć przed berkiem. Ja dodatkowo zwisałam głową w dół na barierkach przed szkołą. Zimą ślizgaliśmy się na ślizgawkach, a nawet szkoła robiła nam lodowisko. Do dziś pamiętam wywrotkę i mocne uderzenie potylicą w lód. Oj bolało, ale przeszło. Z dziewczynami skakałyśmy w gumę, gdzie grałyśmy w dziesiątkę lub w gwiazdę (chociaż, jak tak pomyśleć nad układem gumy, to raczej była to gra w dwa trójkąty, a może to była gra w trójkąty? Ojć. Nie pamiętam), skakałyśmy na skakankach albo okupowałyśmy murek plotkując o pierdołach. Chłopaki grali na piaszczystym boisku w nogę.
Kiedy przeszłam do starszych klas – od czwartej wzwyż, wtedy zaczęła się prawdziwa nauka. Ale muszę wam powiedzieć, że większość nauczycieli, która uczyła mnie w podstawówce była bardzo fajna. Pani D. od matematyki, była ostoją spokoju i cierpliwości. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to strach przed matematyką, mimo, że od samego początku wiadomo było, że matematyka ze mnie nie będzie. Ja po prostu nie mam czasu na jej rozumienie. Jestem za szybka i prawie zawsze podaję pierwszą odpowiedź błędną. Pani D. tylko raz straciła panowanie nad sobą i sprzedała klapsa koledze E., ponieważ ten śmiał napisać na tablicy „dupa”. Byliśmy przerażeni, bo pani D.  zrobiła się czerwona na twarzy, co było przy jej białych, jak śnieg włosach bardzo widoczne.
Za to pani od polskiego, pani G. (zmarła w tym roku), kochała nas, jak to powiedział znajomy ksiądz na jej pogrzebie, „dynamiczną” miłością, co oznacza ni mniej ni więcej, że potrafiła przyłożyć nam po głowie. Dosłownie. Ja nie oberwałam, ale niektórzy tak. Dzisiejsze pokolenie z pewnością jest tym przerażone albo zniesmaczone, dla nas był to chleb powszedni i do dziś się z tego, na szczęście śmiejemy. Poza tym, była najlepszą nauczycielką od języka polskiego, jaką miałam. Była też historyczką, więc przenosiła nas nie tylko w przepiękny świat literatury, ale i w świat dziejów człowieka. Myślę, że ona mnie zaraziła miłością do historii i polskiego, z tym, że w ogóle nie nauczyła mnie gramatyki, co widzicie w każdym wpisie. Uczyła czytać, pisać wypracowania, ale bez lekcji gramatyki. Może mieliśmy takich ze dwie, może trzy w ciągu całej jej edukacji. Od czwartej klasy czytaliśmy „Pana Tadeusza”. Wstawaliśmy wszyscy i przez kilka minut odczytywaliśmy wybranie przez nią fragmenty. Oczywiście, że nic z tego nie rozumiałam, miałam 10 lat. Inwokacja była obowiązkowo na pamięć, ale i inne wiersze też. Może i nie rozumiałam z tego za wiele, ale w przyszłości to zaowocowało, bo dzięki niej nadal lubię Mickiewicza, Słowackiego, Miłosza czy Baczyńskiego.
Pani G., kiedy widziała, że opadamy z sił, kazała nam zdejmować fartuszki i robiła nam gimnastykę, a potem znowu wracaliśmy do lekcji. Była też osobą, która przeżyła II wojnę światową, więc kiedy omawialiśmy literaturę z tego okresu, było to bardzo emocjonalne. Ona płakała na lekcji. Krzyczała na nas i płakała. Dzisiaj rozumiem, czemu, wtedy była nauczycielką, której puszczały nerwy. A ona opowiadała nam, jak jadła szczury. Dodatkowo, była bardzo bezpośrednia i nie zostawiła nam nadziei mówiąc, kto z nas poszedł by do gazu. Ja i owszem – ciemna karnacja, mogli by mnie wziąć za Cygankę. Ale o dziwo mój brat cioteczny, blondynek, by się uchował. Niby podobne DNA, ale on więcej wziął po swojej mamie, niż po naszej wspólnej krwi.
Szczerze mówiąc to nie było w naszej szkole jakiegoś nauczycielskiego terroru, nie baliśmy się naszych nauczycieli, no oprócz pani G. , ale kiedy już się weszło do niej na lekcję, to było fantastycznie, o ile się nie gadało.
Na zajęciach technicznych uczyliśmy się wielu przydatnych rzeczy. Na przykład składaliśmy karmiki dla ptaków, robiliśmy drewnianą ciuchcie, gotowaliśmy, piekliśmy i przygotowaliśmy sałatki. Uczono nas robienia na drutach (nie dla mnie) i szycia (jeszcze bardziej nie dla mnie). Do dziś moje przyjaciółki śmieją się, że dostawałam czwórki z litości. Też tak uważam, nie umiem szyć. Ale umiem cerować, a wy? W siódmej czy ósmej klasie przyszedł czas na zabawę z prądem, ale że uczył nas wice dyrektor, to więcej go nie było, niż był. I uwaga. Nie mieliśmy zastępstw, siedzieliśmy sami w klasie i zajmowaliśmy się swoimi sprawami. Czasami robiliśmy sobie koncerty, śpiewając przed klasą aktualne, dziecięce przeboje. Jeśli chodzi o lekcje muzyki, to głównie śpiewaliśmy. Nikt nas nie uczył nut, a szkoda. No i obowiązkowo trzeba było zagrać Lulajże Jezuniu na flecie. Ze śpiewami śmiechu było co nie miara, zwłaszcza kiedy chłopcy byli w trakcie mutacji. Im z pewnością było nie do śmiechu.  Lubiłam lekcje muzyki.
Byłam ostatnim rocznikiem, który miał obowiązkowy język rosyjski, co bardzo mnie wkurzyło, bo ja nie chciałam się go uczyć. No ale mus, to mus. Dzisiaj cieszę, że się go uczyłam, bo dzięki temu bez problemu dogaduję się z Ukraińcami, którzy mówią po ukraińsku, ale tak, jak i Polacy z wieloma naleciałościami od bratniego narodu, jakim był ZSRR. W szóstej klasie po 1989 roku wszedł do szkoły drugi język, niestety niemiecki. I z nim skończyłam dopiero na studiach, ale tak szczerze, to lepiej mi idzie z rosyjskim. Ale najbardziej nienawidziłam go nie dlatego, że jest językiem niemieckim, ale dlatego, że mnie na niego rodzice dodatkowo zapisali, a ja naprawdę nie lubiłam się uczyć. Niestety, jako dziecko zupełnie nie popierałam decyzji rodziców i leciałam na minimum, a szkoda, bo bym sobie dzisiaj szprechała swobodnie.
Dzień Wagarowicza w latach osiemdziesiątych był obchodzony przez całą szkołę. Przebieraliśmy się i nie było lekcji tylko przez cały dzień jakieś konkursy i zabawy. Mam nawet zdjęcie przebranego za Babę Jagę dyrektora.
Ja jednego roku przebrałam się za pobitą alkoholiczkę. Miałam nawet pustą flaszkę po wódce(a może miała ją moja najbliższa koleżanka?) i wałek. Jak mnie matka z domu wypuściła?!
Topiono też Marzannę, ale ja nigdy nie brałam w tym udziału. Był to jedyny dzień w roku, kiedy mieliśmy luz. Z drugiej strony, nie pamiętam, żebym się jakoś strasznie w szkole przemęczała. Na pewno było sporo prac domowych z polskiego i matmy, ale inne przedmioty? Jak przez mgłę.
Dziwicie się pewnie, że nie napisałam ani jednego zdania o nauczycielu od historii i historii, jako takiej. Otóż, od czwartej klasy do ósmej, co roku miałam innego nauczyciela, a w jednym roku, to nawet dwóch. Nie miałam ukochanej pani, ani pana od tego przedmiotu. Przez wiele lat myślałam, że złapałam bakcyla historycznego od pierwszej babeczki od historii, ale dzisiaj jestem skłonna przyznać pierwszeństwo pani G.. Bo ja kochałam też język polski, nawet zastanawiałam się, czy nie iść na polonistykę. Kogoś, kto mnie czyta i zna, może dziwić moja miłość do języka polskiego, bo moje oceny o tym nie świadczyły. Ja po prostu po raz kolejny przypominam, że nie lubiłam się uczyć i leciałam na minimum, a że przedmiot mi się podobał? To już inna sprawa i wiele, naprawdę wiele we mnie zostało z lekcji u pani G.
Nie uczono nas o Katyniu ani o agresji ZSRR na Polskę w 17 września 1939 roku, nie mówiło się o powstaniu warszawskim, o AK nie wspomnę. To dopiero odkryto przed nami w latach dziewięćdziesiątych. Ale nie uczono nas też miłości do systemu ani ZSRR. Nie pamiętam jakieś szczególnej indoktrynacji. No cóż, system się walił, więc nikt się nie starał. Jedyne, co pamiętam, to strasznie długie rozpoczęcia i końce roku szkolnego, gdzie zawsze był odczytywany list od ministra, i on trwał i trwał i trwał, ale nie wiem o czym był. Staliśmy wszyscy na dziedzińcu ustawieni klasami i pewnie bardziej interesowało mnie chicholenie się z koleżankami niż to, co dorośli gadają.
Panie wychowawczynie pozwalały nam na robienie dyskotek klasowych. Ktoś przychodził z magnetofonem i przez jakiś czas tańczyliśmy. Ale, jak to w tym wieku bywa, tańczyły dziewczyny, a chłopaki podpierali ściany. Były dwa, trzy wyjątki. No i królowała Lambada. Gdyby mnie teraz stawy nie bolały, to bym wam pokazała, jak to się tańczy. Zaszalałabym to jeszcze. Niestety, nie tylko stawy są przeszkodą, tyłek też już nie jest za lekki. Na bank dostałabym zadyszki. Były też zabawy choinkowe i dyskoteki szkolne, no i ten najważniejszy bal ósmoklasisty z polonezem. Straszne było to, że mnie już deprecha wtedy brała, więc miałam jazdy emocjonalne, nie był to najlepszy bal w moim życiu. W zasadzie byłam w swoim życiu na trzech (nie liczę studniówek, jako nauczyciel) balach i każdy był katastrofą. Ja po prostu nie powinnam się na nich pojawiać. Ale o mojej własnej studniówce, to w innym temacie.
Co do stosunków międzyludzkich, a raczej międzydziecięcych, to ja byłam chłopczycą i wiele rzeczy, które robiłam, były chłopackie. Ależ ja byłam głupia. Zamiast piszczeć, jak mnie chłopaki nacierali śniegiem, ja ich tłukłam po głowie lub brałam odwet. Dziewczyny nie bądźcie chłopczycami, bo chłopaki naprawdę nie wiedzą, co z nami zrobić, czy tłuc czy nacierać dalej. Wdawałam się w bójki i szarpaniny, głównie kopałam. Niezbyt chwalebne. Ale nie chciałbym cofnąć czasu, taka byłam i już. Z tym, że chłopakom trudno było prosić mnie o chodzenie, no bo jak? Kumpla? Głupie to, prawda?
Z dziewczynami moje stosunki były, trudne. Nie byłam kobieca, dziewczęca, nie bawił mnie ich sposób bycia, wolałam biegać z chłopakami.
Ale i ja podkochiwałam się kolegach z klasy i ze szkoły, z tym, że nikt tego nie widział, bo byłam chłopczycą i odstraszałam (jak widać na dzisiejszym obrazku zwanym, moje życie, skutecznie). Miałam koleżanki, bywały u mnie w domu, a ja u nich, ale na prawdziwe przyjaźnie przyszedł czas dopiero w średniej szkole i z takimi dwiema, do dziś się prowadzam, a z innymi osobami z mojej podstawówkowej klasy (nie liczę brata ciotecznego, jego widuję regularnie), widuję się głównie w kościele i Biedrze.
Aaaa i zapomniałam napisać, że z dziewczynami należałyśmy do kościelnego chóru dziecięcego, więc głównie tam nawiązywałam z nimi bliższe relacje, na próbach, wyjazdach i rajdach pieszych. No to tyle. Dobranoc.
  

Tak, jadę konno. Zimowisko z ks. Krzysztofem w Nakli.

Dzień Wagarowicza, przebranie za zmęczoną życiem kobietę:)


Powiązane wpisy:

https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-90-imprezy-muzyka-i-taniec.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-90-sza-wolnosci.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-i-poczatek-90-wielki-sentyment.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-te-gadzety-i-zabawki.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-ubior.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-i-90-wakacje.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-i-90-beztroskie-dziecinstwo.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2019/11/lata-90-nastolatek-w-sredniej-szkole.html


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pakerzy mają coś do przekazania

Korty – odc.1 - wstęp

Jeszcze słów kilka i książce "Chłopki- opowieść o naszych babkach"