Lata 80' – Szkoła podstawowa
Powracam
do cyklu historycznego z moim życiem w tle. Była ogólna historia, taniec,
śpiew, ubiór czy dzieciństwo, teraz przyszedł czas na szkołę.
Tak, jadę konno. Zimowisko z ks. Krzysztofem w Nakli.
Dzień Wagarowicza, przebranie za zmęczoną życiem kobietę:)
Powiązane wpisy:
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-90-imprezy-muzyka-i-taniec.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-90-sza-wolnosci.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-i-poczatek-90-wielki-sentyment.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-te-gadzety-i-zabawki.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-ubior.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-i-90-wakacje.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-i-90-beztroskie-dziecinstwo.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2019/11/lata-90-nastolatek-w-sredniej-szkole.html
W
zasadzie, to nie wiem czemu ja uczę w szkole, bo w końcu przez większość życia
wcale nie lubiłam do niej chodzić.
Do
przedszkola nie uczęszczałam, ponieważ nie było takiego obowiązku, a że na
podwórku było sporo dzieci, to ta instytucja nie była mi potrzebna. Z drugiej
strony rodzice byli ogrodnikami, wciąż na miejscu i mający nas jako tako na
oku.
Edukację
zaczęłam od zerówki, do której poszłam razem z moim bratem ciotecznym, z którym
jesteśmy rówieśnikami. Naszą panią była pani Ula, która była miła, ale też
potrafiła nas zawstydzić. Pamiętam taką sytuację, że na początku zerówki mama
dawała mi herbatę do bidonu, ale w pewnym momencie szkoła zapewniła nam ten,
jakże cudowny, nigdy dobrze nie posłodzony napój. Dostałam ochrzan za to, że przyniosłam bidon, a już tego nie trzeba było robić.
I takie pytanie? Czy sześciolatek decyduje o tym, co weźmie do szkoły czy
rodzice? Kto właściwie powinien odpowiadać za niesforne przyniesienie przeze
mnie bidonu? Rodzice.
Stałam
też w kącie. Nie wiem za co, ale znając mnie, pewnie po prostu się nie
słuchałam. Z tym, że samo stanie w kącie nic by dla mnie nie znaczyło, gdyby
nie to, że musiałam dodatkowo trzymać ręce w górze. Co za pastwienie się nad
dzieckiem! He He, pewnie zasłużyłam. A ja, żeby było ciekawiej opowiedziałam o
tym w domu i byłam strasznie dumna z tego, że tam wylądowałam.
Ogólnie
zerówka minęła mi na rysowaniu czegoś i zabawach.
A
potem była podstawówka.
Nasza
pani od nauczania początkowego, pani W. była znerwicowaną kobietą, która paliła
za dużo papierosów. Strasznie na nas krzyczała, ale nie mogę powiedzieć, że
była dla nas niedobra. Myślę, że nie lubiła być nauczycielem albo była już
wypalona zawodowo i miała wszystkiego dosyć. Przypominam, że lata
osiemdziesiąte w PRL- były naznaczone stanem wojennym i ogólnym marazmem i
poczuciem bezsensu. Pamiętam, jak w drugiej klasie poprosiła nas żebyśmy
napisali, kim chcielibyśmy być w przyszłości. Ja napisałam, że nauczycielką i
nie zapomnę, jak pani W. powiedziała do mnie drżącym głosem.
-
Dziecko, co ty piszesz? Lepiej nie zostawaj nauczycielem.
Wtedy
nie wiedziałam, o co jej chodzi, ale później domyśliłam się, że powiedziała
tak, ponieważ zarobki nauczycieli były marne, a i uczenie obcych dzieci wcale
nie jest łatwe. Wiem coś o tym, bo jednak swoje marzenia spełniłam, z tym, że
ja, póki co jeszcze jestem zadowolona.
Jednym
z ciekawszych wydarzeń było to, kiedy pani kazała nam przynieść po bryle węgla.
(większość z nas była dziećmi ogrodników, więc węgla było ci u nas dostatek)
Mieliśmy coś z nim zrobić na technice, ale pech chciał, że tego dnia nie było w
szkole wody. Węgiel wrócił w całości do domu.
Inną
historią, którą pamiętam, to rozmowę z moją koleżanką R., która podarowała mi
„czarodziejski” guzik, dzięki któremu krasnoludki spełnią moje życzenie, czy
jakoś tak. No i powiem wam, że mam do dzisiaj zagwostkę, ponieważ wieczorem
włożyłam guzik do szuflady, a rano go już tam nie było.
Czyżby
krasnoludki mi go zabrały, bo nie chciały spełnić moich życzeń? Czy wpadł
między szpargały i nigdy się nie odnalazł?
Dziwne,
że pamiętam to do dziś. Nawet kolor guzika – złoty z czterema dziurkami.
Ale
przejdźmy do zabaw, jakie mieliśmy w pierwszych latach podstawówki.
Przeciąganie
przez linię. Podłoga w szkole była z betonowych wylewek, odcinały jedne od
drugich linie i po jednej stronie stali chłopcy a po drugiej dziewczęta. Zabawa
polegała na tym, że wyciągałyśmy ręce
poza linię, ale robiłyśmy wszystko, żeby koledzy nas z nie złapali. Jeśli udało
się któremuś, to przeciągał dziewczynę na swoją stronę. Nie wiem, o co w tym
chodziło, ale chyba o końskie zaloty. Z innych zabaw, zwłaszcza na świeżym powietrzu
był berek, z tym, że w czterech rogach szkolnego podwórza były bazy, na których
można było się skryć przed berkiem. Ja dodatkowo zwisałam głową w dół na
barierkach przed szkołą. Zimą ślizgaliśmy się na ślizgawkach, a nawet szkoła
robiła nam lodowisko. Do dziś pamiętam wywrotkę i mocne uderzenie potylicą w
lód. Oj bolało, ale przeszło. Z dziewczynami skakałyśmy w gumę, gdzie grałyśmy
w dziesiątkę lub w gwiazdę (chociaż, jak tak pomyśleć nad układem gumy, to
raczej była to gra w dwa trójkąty, a może to była gra w trójkąty? Ojć. Nie
pamiętam), skakałyśmy na skakankach albo okupowałyśmy murek plotkując o
pierdołach. Chłopaki grali na piaszczystym boisku w nogę.
Kiedy
przeszłam do starszych klas – od czwartej wzwyż, wtedy zaczęła się prawdziwa
nauka. Ale muszę wam powiedzieć, że większość nauczycieli, która uczyła mnie w
podstawówce była bardzo fajna. Pani D. od matematyki, była ostoją spokoju i
cierpliwości. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to strach przed matematyką,
mimo, że od samego początku wiadomo było, że matematyka ze mnie nie będzie. Ja
po prostu nie mam czasu na jej rozumienie. Jestem za szybka i prawie zawsze
podaję pierwszą odpowiedź błędną. Pani D. tylko raz straciła panowanie nad sobą
i sprzedała klapsa koledze E., ponieważ ten śmiał napisać na tablicy „dupa”.
Byliśmy przerażeni, bo pani D. zrobiła
się czerwona na twarzy, co było przy jej białych, jak śnieg włosach bardzo
widoczne.
Za
to pani od polskiego, pani G. (zmarła w tym roku), kochała nas, jak to
powiedział znajomy ksiądz na jej pogrzebie, „dynamiczną” miłością, co oznacza
ni mniej ni więcej, że potrafiła przyłożyć nam po głowie. Dosłownie. Ja nie
oberwałam, ale niektórzy tak. Dzisiejsze pokolenie z pewnością jest tym
przerażone albo zniesmaczone, dla nas był to chleb powszedni i do dziś się z
tego, na szczęście śmiejemy. Poza tym, była najlepszą nauczycielką od języka
polskiego, jaką miałam. Była też historyczką, więc przenosiła nas nie tylko w przepiękny świat literatury, ale i w świat dziejów człowieka. Myślę, że ona mnie zaraziła
miłością do historii i polskiego, z tym, że w ogóle nie nauczyła mnie
gramatyki, co widzicie w każdym wpisie. Uczyła czytać, pisać wypracowania, ale
bez lekcji gramatyki. Może mieliśmy takich ze dwie, może trzy w ciągu całej jej edukacji. Od czwartej klasy czytaliśmy „Pana Tadeusza”.
Wstawaliśmy wszyscy i przez kilka minut odczytywaliśmy wybranie przez nią
fragmenty. Oczywiście, że nic z tego nie rozumiałam, miałam 10 lat. Inwokacja
była obowiązkowo na pamięć, ale i inne wiersze też. Może i nie rozumiałam z
tego za wiele, ale w przyszłości to zaowocowało, bo dzięki niej nadal lubię
Mickiewicza, Słowackiego, Miłosza czy Baczyńskiego.
Pani
G., kiedy widziała, że opadamy z sił, kazała nam zdejmować fartuszki i robiła
nam gimnastykę, a potem znowu wracaliśmy do lekcji. Była też osobą, która
przeżyła II wojnę światową, więc kiedy omawialiśmy literaturę z tego okresu,
było to bardzo emocjonalne. Ona płakała na lekcji. Krzyczała na nas i płakała.
Dzisiaj rozumiem, czemu, wtedy była nauczycielką, której puszczały nerwy. A ona
opowiadała nam, jak jadła szczury. Dodatkowo, była bardzo bezpośrednia i nie
zostawiła nam nadziei mówiąc, kto z nas poszedł by do gazu. Ja i owszem –
ciemna karnacja, mogli by mnie wziąć za Cygankę. Ale o dziwo mój brat
cioteczny, blondynek, by się uchował. Niby podobne DNA, ale on więcej wziął po
swojej mamie, niż po naszej wspólnej krwi.
Szczerze
mówiąc to nie było w naszej szkole jakiegoś nauczycielskiego terroru, nie
baliśmy się naszych nauczycieli, no oprócz pani G. , ale kiedy już się weszło
do niej na lekcję, to było fantastycznie, o ile się nie gadało.
Na
zajęciach technicznych uczyliśmy się wielu przydatnych rzeczy. Na przykład
składaliśmy karmiki dla ptaków, robiliśmy drewnianą ciuchcie, gotowaliśmy,
piekliśmy i przygotowaliśmy sałatki. Uczono nas robienia na drutach (nie dla
mnie) i szycia (jeszcze bardziej nie dla mnie). Do dziś moje przyjaciółki
śmieją się, że dostawałam czwórki z litości. Też tak uważam, nie umiem szyć.
Ale umiem cerować, a wy? W siódmej czy ósmej klasie przyszedł czas na zabawę z
prądem, ale że uczył nas wice dyrektor, to więcej go nie było, niż był. I
uwaga. Nie mieliśmy zastępstw, siedzieliśmy sami w klasie i zajmowaliśmy się
swoimi sprawami. Czasami robiliśmy sobie koncerty, śpiewając przed klasą
aktualne, dziecięce przeboje. Jeśli chodzi o lekcje muzyki, to głównie
śpiewaliśmy. Nikt nas nie uczył nut, a szkoda. No i obowiązkowo trzeba było
zagrać Lulajże Jezuniu na flecie. Ze śpiewami śmiechu było co nie miara,
zwłaszcza kiedy chłopcy byli w trakcie mutacji. Im z pewnością było nie do
śmiechu. Lubiłam lekcje muzyki.
Byłam
ostatnim rocznikiem, który miał obowiązkowy język rosyjski, co bardzo mnie
wkurzyło, bo ja nie chciałam się go uczyć. No ale mus, to mus. Dzisiaj cieszę,
że się go uczyłam, bo dzięki temu bez problemu dogaduję się z Ukraińcami,
którzy mówią po ukraińsku, ale tak, jak i Polacy z wieloma naleciałościami od
bratniego narodu, jakim był ZSRR. W szóstej klasie po 1989 roku wszedł do
szkoły drugi język, niestety niemiecki. I z nim skończyłam dopiero na studiach,
ale tak szczerze, to lepiej mi idzie z rosyjskim. Ale najbardziej nienawidziłam
go nie dlatego, że jest językiem niemieckim, ale dlatego, że mnie na niego
rodzice dodatkowo zapisali, a ja naprawdę nie lubiłam się uczyć. Niestety, jako
dziecko zupełnie nie popierałam decyzji rodziców i leciałam na minimum, a
szkoda, bo bym sobie dzisiaj szprechała swobodnie.
Dzień
Wagarowicza w latach osiemdziesiątych był obchodzony przez całą szkołę.
Przebieraliśmy się i nie było lekcji tylko przez cały dzień jakieś konkursy i
zabawy. Mam nawet zdjęcie przebranego za Babę Jagę dyrektora.
Ja
jednego roku przebrałam się za pobitą alkoholiczkę. Miałam nawet pustą flaszkę
po wódce(a może miała ją moja najbliższa koleżanka?) i wałek. Jak mnie matka z domu wypuściła?!
Topiono
też Marzannę, ale ja nigdy nie brałam w tym udziału. Był to jedyny dzień w
roku, kiedy mieliśmy luz. Z drugiej strony, nie pamiętam, żebym się jakoś
strasznie w szkole przemęczała. Na pewno było sporo prac domowych z polskiego i
matmy, ale inne przedmioty? Jak przez mgłę.
Dziwicie
się pewnie, że nie napisałam ani jednego zdania o nauczycielu od historii i
historii, jako takiej. Otóż, od czwartej klasy do ósmej, co roku miałam innego
nauczyciela, a w jednym roku, to nawet dwóch. Nie miałam ukochanej pani, ani
pana od tego przedmiotu. Przez wiele lat myślałam, że złapałam bakcyla historycznego
od pierwszej babeczki od historii, ale dzisiaj jestem skłonna przyznać
pierwszeństwo pani G.. Bo ja kochałam też język polski, nawet zastanawiałam
się, czy nie iść na polonistykę. Kogoś, kto mnie czyta i zna, może dziwić moja
miłość do języka polskiego, bo moje oceny o tym nie świadczyły. Ja po prostu po
raz kolejny przypominam, że nie lubiłam się uczyć i leciałam na minimum, a że
przedmiot mi się podobał? To już inna sprawa i wiele, naprawdę wiele we mnie
zostało z lekcji u pani G.
Nie
uczono nas o Katyniu ani o agresji ZSRR na Polskę w 17 września 1939 roku, nie
mówiło się o powstaniu warszawskim, o AK nie wspomnę. To dopiero odkryto przed
nami w latach dziewięćdziesiątych. Ale nie uczono nas też miłości do systemu
ani ZSRR. Nie pamiętam jakieś szczególnej indoktrynacji. No cóż, system się
walił, więc nikt się nie starał. Jedyne, co pamiętam, to strasznie długie
rozpoczęcia i końce roku szkolnego, gdzie zawsze był odczytywany list od
ministra, i on trwał i trwał i trwał, ale nie wiem o czym był. Staliśmy wszyscy
na dziedzińcu ustawieni klasami i pewnie bardziej interesowało mnie chicholenie
się z koleżankami niż to, co dorośli gadają.
Panie
wychowawczynie pozwalały nam na robienie dyskotek klasowych. Ktoś przychodził z
magnetofonem i przez jakiś czas tańczyliśmy. Ale, jak to w tym wieku bywa,
tańczyły dziewczyny, a chłopaki podpierali ściany. Były dwa, trzy wyjątki. No i
królowała Lambada. Gdyby mnie teraz stawy nie bolały, to bym wam pokazała, jak
to się tańczy. Zaszalałabym to jeszcze. Niestety, nie tylko stawy są
przeszkodą, tyłek też już nie jest za lekki. Na bank dostałabym zadyszki. Były
też zabawy choinkowe i dyskoteki szkolne, no i ten najważniejszy bal
ósmoklasisty z polonezem. Straszne było to, że mnie już deprecha wtedy brała,
więc miałam jazdy emocjonalne, nie był to najlepszy bal w moim życiu. W
zasadzie byłam w swoim życiu na trzech (nie liczę studniówek, jako nauczyciel)
balach i każdy był katastrofą. Ja po prostu nie powinnam się na nich pojawiać.
Ale o mojej własnej studniówce, to w innym temacie.
Co
do stosunków międzyludzkich, a raczej międzydziecięcych, to ja byłam chłopczycą
i wiele rzeczy, które robiłam, były chłopackie. Ależ ja byłam głupia. Zamiast
piszczeć, jak mnie chłopaki nacierali śniegiem, ja ich tłukłam po głowie lub
brałam odwet. Dziewczyny nie bądźcie chłopczycami, bo chłopaki naprawdę nie
wiedzą, co z nami zrobić, czy tłuc czy nacierać dalej. Wdawałam się w bójki i
szarpaniny, głównie kopałam. Niezbyt chwalebne. Ale nie chciałbym cofnąć czasu,
taka byłam i już. Z tym, że chłopakom trudno było prosić mnie o chodzenie, no
bo jak? Kumpla? Głupie to, prawda?
Z
dziewczynami moje stosunki były, trudne. Nie byłam kobieca, dziewczęca, nie
bawił mnie ich sposób bycia, wolałam biegać z chłopakami.
Ale
i ja podkochiwałam się kolegach z klasy i ze szkoły, z tym, że nikt tego nie
widział, bo byłam chłopczycą i odstraszałam (jak widać na dzisiejszym obrazku
zwanym, moje życie, skutecznie). Miałam koleżanki, bywały u mnie w domu, a ja u
nich, ale na prawdziwe przyjaźnie przyszedł czas dopiero w średniej szkole i z
takimi dwiema, do dziś się prowadzam, a z innymi osobami z mojej podstawówkowej
klasy (nie liczę brata ciotecznego, jego widuję regularnie), widuję się głównie
w kościele i Biedrze.
Aaaa
i zapomniałam napisać, że z dziewczynami należałyśmy do kościelnego chóru
dziecięcego, więc głównie tam nawiązywałam z nimi bliższe relacje, na próbach,
wyjazdach i rajdach pieszych. No to tyle. Dobranoc.
Powiązane wpisy:
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-90-imprezy-muzyka-i-taniec.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-90-sza-wolnosci.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-i-poczatek-90-wielki-sentyment.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-te-gadzety-i-zabawki.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-ubior.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-i-90-wakacje.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2017/12/lata-80-i-90-beztroskie-dziecinstwo.html
https://doniesieniazpolawalkinoyer.blogspot.com/2019/11/lata-90-nastolatek-w-sredniej-szkole.html



Komentarze
Prześlij komentarz