Lata 90' – Wakacje – Cz. 2- Korty


Wakacje podzieliłam na kilka tematów.

Pierwsza – robota w szklarni i na polu
Druga – korty
Trzecia – imprezy
Czwarta – nocowania po domach
Piąta – wyjazdy

Korty – o nich mogłabym napisać trzy tomy, ale mam zakaz podawania szczegółów, więc napiszę ogólnie, co to było za czarowne miejsce i czemu właśnie tam.
Jak czytaliście we wcześniejszym wpisach, korty były starym kompleksem sportowym, które my jakoś tak samoczynnie zaadaptowaliśmy dla siebie. Piszę my, bo chodzi o całe moje towarzystwo. Znalazłam się tam dzięki moim braciom ciotecznym, którzy chodzili tam grać w kosza. Podczepiłam się pod nich i tak poznałam ludzi, z którym spędziłam wiele długich lat. Dzisiaj, na co dzień widuję się tylko z niektórymi, ale nawet z tymi, z którymi spotykam się rzadziej, nadal mamy uczucie, że wszystko, co przeżyliśmy, wydarzyło się wczoraj. Były też osoby, które wpadały w kortowe towarzystwo tylko na jakiś czas, a potem odchodziły. Ale gdybym miała policzyć stały skład, to było nas kilkanaście dziewczyn i chłopaków. Wszyscy byliśmy mniej więcej w tym samym wieku, od trzy lata młodszych po trzy lata starszych. I niesamowite jest to, że jak tak sobie wspominamy, to wszyscy, jak jeden mąż jesteśmy pod wrażeniem tego, że nam udało się tak fajnie spędzić młodość i tego, że żyliśmy w takiej zgodnej kupie, w której jeden był za wszystkich, wszyscy za jednego. Może nie zawsze, ale ogólnie mogliśmy na siebie liczyć.
Na kortach było boisko do koszykówki, do siatkówki i tenisa, a wszystko wylane asfaltem. Można było po tym jeździć na rolkach czy rowerze, ale przede wszystkim uprawialiśmy tam sport i kontakty towarzyskie. Za kortami było miejscowe boisko, w którym moim koledzy grali w nogę i na których odbywały się mecze miedzy drużynami z innych miejscowości. Nie mam zielonego pojęcia, która to była liga, chyba 3 – cia. Niestety, to miejsce było też odwiedzane przez różnego rodzaju osobników, którzy zostawiali po sobie bałagan, butelki i rozbite szkło, które my pieczołowicie zmiataliśmy z boisk. Raz na jakiś czas robiliśmy akcję sprzątania, bo inaczej policja się nas czepiała, że bałaganimy. To było centrum rozrywkowe mojej młodości. Nie mieliśmy klubów, dyskotek pod ręką, nikt nam nie organizował czasu na zajęciach artystycznych czy sportowych. Sami musieliśmy o siebie zadbać i to, co wybraliśmy było dobre. Bo do wyboru mieliśmy jeszcze siedzenie pod sklepem i picie piwa lub rozwalanie przystanków.
Korty, to było miejsce koncentracji młodych Jabłonoszczaków i nasi rodzice zawsze wiedzieli, gdzie jesteśmy.
Moja mama raz po mnie tam przyjechała. Ale to była „kicha”. Do dzisiaj moi przyjaciele się z tego śmieją. A przyjechała po mnie, bo spóźniałam się do domu. Moi rodzice zawsze byli wyluzowani i w zasadzie nie robili mi problemu w związku z kontaktami towarzyskimi, ale była jedna świętość. Nieprzekraczalna i w razie niesubordynacji, grożąca strasznymi skutkami np.  przyjazd mojej mamy na Korty. Żeby tego było mało, była w koszuli nocnej w kwiatki i z irokezem na głowie (krótkie włosy, które stały jej dęba, bo pewnie wyskoczyła z łóżka i nawet nie spojrzała w lustro). Tą świętością był czas. Jeśli miałam pozwolenie do siedzenia na kortach do 23 00, to musiałam o tej porze wrócić do domu.
A wtedy było już po 12 00 w nocy. No to, się moja mamuśka wkurzyła. Na szczęście nie dostałam szlabanu, ale więcej nie przekraczałam umówionej pory. Miałabym jeszcze raz przeżywać takie upokorzenie? I to na oczach całego towarzystwa?
Nigdy!
Na kortach kwitło życie towarzyskie, gdzie oprócz sportu rozmawialiśmy o naszym życiu,  zawiązywaliśmy przyjaźnie i pierwsze miłości.
Moi rodzice mówili, że ja bez tych kortów bym nie przeżyła.
- Tylko latasz i latasz na te korty.
Dobrze, że tam latałam, przynajmniej wyrosłam na ludzia, a nie na kogoś innego.
W sezonie letnim odwiedzała nas policja i po spisaniu odjeżdżała w siną dal. O dziwo, policjanci nigdy nie kazali nam się stamtąd zwijać. Nawet, jak była 01 00 w nocy. Po prostu kazali być nam ciszej i odjeżdżali. Chyba dobrze wiedzieli, że my naprawdę nie rozrabiamy, tylko dobrze się ze sobą bawimy. A to, że czasami za głośno i że czasami ktoś zadzwonił (jedna rodzina) i na nas naskarżył, no cóż, tak się zdarza. Jesienią i zimą nas tam nie było, byliśmy w karczmie „Rzym” lub w kawiarni w tzw. „Domu Ogrodnika”. Ale od wiosny po koniec wakacji, bywaliśmy niemalże codziennie. I wiecie, co wam powiem. Ja wcale nie pragnęłam wyjeżdżać na wakacje. Ja chciałam być tam i tylko tam. Bo kiedy człowiek wyjeżdżał, to omijało go sporo fajnych rzeczy. Myślę, że wielu z nas nic więcej do szczęścia nie było potrzebne. Bo było nas dużo, mieliśmy co robić, razem organizowaliśmy sobie letnie imprezy w plenerze lub u mnie w domu, razem kisiliśmy się we własnym sosie. Nie mówię, że gardziłam wakacjami nad morzem, ale dla mnie najważniejszą rzeczą było, być na kortach i żeby mnie czasem coś nie ominęło. Plusem kortów było jeszcze to, że były całkowicie darmowe i że nie było tam dorosłych. Nikt nas nie pilnował.
To tam skręcałam kostki i kolana, to tam wypadałam przez kierownicę roweru na asfalt, to tam obrywałam piłką po głowie. W tym oto czarownym miejscu prowadziłam nocne Polaków rozmowy. Wypalając przy tym (niestety) sporo fajek i pijąc różne napoje (stety i niestety). Kłóciłam się i godziłam z przyjaciółmi, podkochiwałam się w konkretnych chłopakach, ale przede wszystkim dobrze się bawiłam. I mogłabym jeszcze tak długo, ale skończę. Nie mogę dodawać żadnych szczegółów, więc musicie zadowolić się tą małą częścią tego, co napisałam.
Może jeszcze napiszę tylko o jednym. Kiedy graliśmy w siatkówkę (sami sobie załatwialiśmy siatkę i piłkę) i dopadała nas noc, to na boisku włączały się latarnie, wszystkie oprócz jednej. No i gra była o tyle interesująca, że po jednej stronie było widać wszystko doskonale, a po drugiej już nie. Piłka pojawiała się nagle i jeśli szybko nie zareagowaliśmy, obrywaliśmy po głowie. Uwierzcie mi, to boli. Zwłaszcza, taka piłka ze ściny. Ja na pewno nie ścinałam, bo jestem niska i za każdym razem śmiano się ze mnie, kiedy odruchowo skakałam  górę, mimo, że nie było szans, żebym wystawiła ręce poza siatkę.
Fajne, to było miejsce. Teraz jest tam Orlik, ale nocami nikogo tam nie ma.
Fajnie mieliśmy, zero odgórnej organizacji i godzin otwarcia, zero kontroli, zero udogodnień. Za to mnóstwo radości i nieskrępowanej niczym młodości.
Ech…, były czasy…


Na zdjęciu, w czerwonej bluzce, to ja i jestem spocona, jak szczur. Grałam z chłopakami w kosza.:) 
  
 Niewiele zdjęć. Niestety w tamtych czasach miałam tylko zwykły aparat na kliszę. I tak się dziwię, że wydałam na to pieniądze, bo to nie było tanie.:) 



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka