Korty odc.3 - Czym dla mnie były Korty
Jakby to dobrze nazwać? Korty, to nie do końca miejsce, to ludzie. Bo, że tak powiem były w nas. Czy byliśmy na boisku czy w lesie, na ognisku, czy w knajpie czy w dyskotece, byliśmy kortowym towarzystwem.
Że tak pożyczę kawałek cytatu
Ludwika XIV- Korty, to my.
Ale kończę już te górnolotne
wypowiedzi i przechodzę do konkretów.
Korty, to było dla mnie
najważniejsze miejsce mojego młodego życia. Trafiłam tam mając 15 lat i nigdy z
nich nie wyszłam. Nawet jeśli dzisiaj jest tam Orlik, to i tak mijając to
miejsce, zawsze się tam patrzę. Jakbym chciała wyłapać wzrokiem znajome twarze
i znowu zagrać w siatkę.
Trafiłam tam dzięki braciom
ciotecznym, którzy grali w koszykówkę i pewnego dnia powiedzieli, żebym poszła
z nimi (ja mimo niskiego wzrostu też grałam w kosza).
Okazało się, że tam spotykało się
już sporo znajomych ludzi, a tych których nie znałam, szybko poznałam. I co
ciekawe, to z tych czasów mam zdjęcia z Kortów, potem nie zrobiłam już żadnego.
Może dlatego, że wtedy kliszę do aparatu kupowało się tylko z powodu ważnych
wydarzeń, czy na wyjazdy wakacyjne. Ale jakieś tam zdjęcia mam.
Od samego początku mnie wciągnęło.
Przez wiele lat liczyły się tylko Korty. Gdy tylko robiło się cieplej
zaczynaliśmy sezon spotkań towarzyskich i sportowych. Moi rodzice mówi, że
dałabym się za Korty pokroić. I to była prawda. Dzień bez Kortów, dniem
straconym. Kiedy wróciłam z wyjazdu do Austrii, nie patrząc na nic, tego samego
dnia byłam gdzie? Na Kortach. Nawet jeśli pogoda nie dopisywała można było tam
kogoś spotkać. Kiedy padał deszcz lub złapała nas burza, chowaliśmy się pod
daszek przy ówczesnej przychodni weterynaryjnej. To było na tyłach Domu
Ogrodnika. Nie będę też ukrywać, że przychodziłam tam (nie tylko ja) w celu
poznania chłopaków (a chłopaki w celu poznania dziewczyn). A żeby się poznawać
trzeba było bywać. No to bywałam. Potem wyszliśmy towarzysko poza teren Kortów.
Wspólne imprezy, ogniska, spacery, wyjazdy nad wodę, to zacieśniało nasze
więzi. Bywało różnie, był czas zgody, zabawy, kłótni i milczenia, ale nawet po
tych chmurnych dniach wracaliśmy do siebie, jak bumerangi (nie piszę o parach,
a o towarzystwie). Wspieraliśmy się w trudnych chwilach. Kiedy mój tata
wylądował z rozszarpaną ręką na stole operacyjnym, to kolega pocieszył mnie
mówiąc: nie martw się, zamiast niech przyszyją mu kałasznikowa.
Cudowne czasy. I zwróćcie uwagę na
to, że zamiast siedzieć w domu z rodziną i czekać na wieści ze szpitala, ja
popędziłam na Korty. Ale byłam nastolatką, więc muszę stwierdzić prawdziwy
fakt, w tym momencie przyjaciele są najważniejsi.
Także czy się paliło czy waliło, trzeba
było iść na Korty. Od jesieni do wiosny było spokojniej, ale i tak wiele osób z
towarzystwa przesiadywało u mnie w domu albo okupowaliśmy kawiarnię w Domu Ogrodnika,
a potem Karczmę Rzym (dzisiaj jest w tym miejscu wulkanizacja).
Część z nas pochodziła z
ogrodniczych rodzin, więc priorytetem była pomoc rodzicom w szklarniach. Ile bojów
stoczyłam z nimi stoczyłam, żeby tylko skrócić robotę i pędzić do znajomych.
Nie mieliśmy telefonów, więc dzień wcześniej umawialiśmy się na konkretną
godzinę. Załóżmy na 18:00. A tu tata wysyłał mnie do podlewania pomidorów,
które kończyło się o 19:00. Ile rozpaczy przeszłam, kiedy tata mówił: najpierw
podlejesz. Korty nie zając, nie uciekną. I koniec końców okazywało się, że
większość z nas ogrodniczych córek i synów spóźniała się o godzinę na spotkanie
z przyjaciółmi. A w tym wieku godzina, to wieczność. Tyle rzeczy mogło nas
ominąć. I dla nas te Korty, to był zając, który zaraz ucieknie i stracimy coś
ważnego.
KORTY to było moje życie. Tylko to
się liczyło.
Nadużycie słowa KORTY jest celowe.

Komentarze
Prześlij komentarz