Ogólne przemyślenia o życiu



Ciekawe, że najlepsze wpisy tworzę w swojej głowie, kiedy nie mam możliwości pisania. Na przykład w piątek wchodząc po niezliczonych schodach na stacji: Metro Dworzec Wileński, myślałam o… schodach.
Wspinałam się w górę i doszłam do wniosku, że nikt o nich nie pisze poematów ani wierszy, o prozie nie wspomnę. Za to ja mogłabym napisać epopeję, o tym, jak nie znoszę wchodzić ani schodzić po schodach. Oczywiście mogłabym jeździć windą, ale wtedy ucierpiało by moje ego. Bo ja nie jeżdżę windami, bo jeślibym zaczęła, to by oznaczało, że jestem albo stara albo chora albo mam na plecach jakiś wielki ciężar. Ja ledwie przełykam ruchome schody, a jeśli już na nie wsiądę, to idę, bardzo rzadko stoję (chyba, że ktoś jest ze mną).
Gdzieś w mojej głowie kołacze się jeszcze myśl o kondycji i kaloriach, więc z uporem maniaka wspinam się po 80 schodkach na stacji Metro Rondo ONZ i innych. I za każdym razem myślę – JAK JA NIENAWIDZĘ SCHODÓW.
Nie o brak kondycji tu chodzi, bo jakby nie było, jest z nią całkiem nieźle. Chodzi o bolące stawy kolanowe, które aż krzyczą kiedy wchodzę lub schodzę po stopniach. Powinnam jeździć ruchomymi schodami, ale ja się nie poddaję, cierpię, zagryzam wargi i wbiegam, byle szybciej skończyć tę męczarnię. Gorzej, kiedy utykam w godzinach szczytu w ludzkim korku, wtedy wlokę się noga za nogą lub wyszukuję luk, żeby przyspieszyć i wyminąć maruderów. Mam też inne przemyślenia. Patrząc pod swoje nogi, jednocześnie obserwuję kończyny innych ludzi. I w mojej głowie, która jest zapełniona „scenkami” sytuacyjnymi, powstają mini scenariusze życia nieznanych mi osób. Albo wczuwam się w ich ciało i myślę, co też ten człowiek sobie myśli.
Na przykład w piątek wchodził przede mną po schodach grubszy facet, a ja zastanawiałam się, czy on bardzo się męczy wchodząc i co się musi dziać w jego ciele. Albo, kiedy widzę osobę, która ma utkwiony nos w telefonie i tamuje drogę, to oczyma wyobraźni widzę, jak się potyka i leci na nos.
Jak wiecie, ja nie jestem lepsza, przedzwoniłam w szybę, przy wyjściu z metra.
Ale wracając do schodów. Robię wszystko, żeby je omijać. Czasami nie wsiadam do metra, byle tylko nie musieć złazić pod ziemię. Albo omijam podziemia i idę do naziemnego przejścia dla pieszych.
Ale najgorsze jest to, że budynek mojej pracy, to w zasadzie cztery piętra schodów. Jak, ja się cieszę, że moja sala jest na pierwszym piętrze i że bardzo rzadko ląduję na czwartym.
Z drugiej strony, potrafię katować moje kolana na różne sposoby.
Na przykład. Zakładam szpilki, żeby ładnie wyglądać i zapominam, że śpiewam w chórze i że czeka mnie prawie dwie godziny stania. Czasami nie wiem, gdzie ja mam głowę. I to dosłownie i nie tylko w sprawie moich stawów. Dzisiaj około południa dałam popis mojej bezmyślności i przywaliłam samochodem w taczkę, a potem nie zauważyłam słupka (co prawda przewróconego) i uderzyłam o niego podwoziem. Na szczęście nic nie urwałam. Pomna jednak tych dwóch przygód, przez resztę dnia bardzo ostrożnie jeździłam.
Z innych ciekawych przemyśleń, mam oczywiście takie z przychodni.
Jak co miesiąc, chodzę na odczulanie. W ten piątek (kurcze, ile rzeczy wydarzyło się w piątek) był dzień niezadowolonego pacjenta w poczekalni. Prawda, że pani doktor miała obsuwę, ale na tyle wizyt, które odbyłam (23) zdarzyło się to drugi raz. I nie dlatego, że nie przyszła, bo ona jest już w pracy po siódmej, ale że nie zaczęła wpuszczać punktualnie o 8 00.
Co ciekawe, jak lekarz zaczyna przyjmować o 7 56, to nikt nie narzeka, a jak się lekko spóźni, to – Panie kochany, co za brak szacunku dla pacjenta, nikogo nie obchodzi, że siedzi i czeka, co za czasy, ten NFZ to…, itp.
A ja nie narzekam na NFZ, bo prywatnie za 23 wizyty zapłaciłabym ok. 3000 – 3500 złotych. No… . A jak na razie, zapłaciłam za trzy szczepionki ok. 10 złotych. Także siedzę i cierpliwie czekam na swoją kolej.
Co prawda, na moje jęki i stękanie o tym, że od tygodni leci mi z nosa pani doktor odpowiedziała:
- Nie dziwne, że po powrocie z nad morza do Warszawy ma pani katar, a jeszcze przy tylu uczuleniach…
Jak dobrze, że w końcu spadł deszcz, oddycham pełną piersią i prawie nie smarczę. No i może uda mi się zacząć coś pisać. Bo uwierzcie mi, kiedy człowiek ma katar i wykańcza 200 chusteczek higienicznych w weekend, to tworzenie, nawet najprostszych zdań mu nie wychodzi.
  

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka