Wena, możliwości, granice
Może, Was to zdziwi, ale książka „O krasnoludkach i o sierotce Marysi” natchnęła mnie do pewnych przemyśleń. A dokładnie mówiąc chodzi o wenę twórczą, możliwości i granice.
Bo jeśli tak się bliżej przyjrzeć tej baśni, to Maria Konopnicka wsadziła tam wątki legendarne, ludowe, baśniowe i chrześcijańskie i wyszło z tego, coś bardzo cennego i dobrego, z czego możemy korzystać do dzisiaj.
I ja, jako skromny bloger i domorosła pisarka czasami zastanawiam się, czy mogę coś umieścić w powieści, czy nie. Dla tych, którzy mnie nie znają, to dodam, że mam napisanych kilka powieści i jeszcze więcej opowiadań, a jeszcze wiele z nich wykasowałam, bo tak! Czasami żałuję mojego radykalizmu w postanowieniach. No nic, mam charakter pod tytułem, w gorącej wodzie kompana, więc, jak sobie coś postanowię, to bez zastanowienia wprowadzam to w czyn. Nie zostawiam na później, na lepsze czasy, nie przerabiam na nową modłę. Nie, kasuję definitywnie i nieodwołalnie. Niektórych moich opowiadań żałuję, a niektórych nie. Chociaż wszystkie mniej więcej pamiętam. Może kiedyś je odtworzę, ale po nowemu, w innym stylu? Nie wiem.
Ale odeszłam od głównego tematu.
Maria Konopnicka wsadziła kilka wątków w bajkę i można powiedzieć, że odeszła od tradycyjnej opowieści np. o Piaście Kołodzieju, a wręcz przedstawiła ją od strony krasnoludków i one wcale nie były zadowolone z takiego obrotu sprawy, jaki mamy w legendzie. Nie będę zdradzała o co chodzi, żebyście sami sobie tego poszukali.
Tymczasem ja, często zastanawiam się, czy powinnam odchodzić od przyjętych kanonów i opowieści, które przez wieki były takie, a nie inne, czy nie?
Weźmy na przykład wilkołaki. Przecież ja wiem, że są to potwory, rozszarpujące człowieka na strzępy i że nie da się z tym nic zrobić. A ja je uczłowieczyłam. Albo. Prawie wszyscy fani fantasy zachwycają się elfami, jako niesamowitymi istotami, zwiewnymi i eterycznymi. A ja ich nie lubię. Dlatego bliska mi jest interpretacja Terrego Pratchetta, który robi z nich negatywnych bohaterów. On odszedł od powszechnego kanonu elfiego, a ja w ogóle o nich nie piszę, a jeśli nawet wspomnę, to nigdy nie daję im cech czysto pozytywnych. Nie są złe, ale nie są też przyjazne do ludzi. I tak się zastanawiam, czy można tak robić, czy powinno się zmieniać wielowiekowe tradycje?
Po lekturze „O krasnoludkach i o sierotce Marysi” ostatecznie utwierdziłam się w tym, że owszem i jak najbardziej, tak. Bo co ogranicza pisarza? Tak naprawdę, to nic. Wyobraźnia nie ma granic, jedyne granice, jakie może mieć pisarz, to takie, jakie sam sobie narzuci. No i oczywiście kultura, etyka i dobre wychowanie. Bo, jak to się mówi, ograniczeniem dla człowieka, jest drugi człowiek. I ja uważam to za słuszne i staram się tego trzymać. Bo na pewno nie uważam, że można napisać wszystko i o wszystkim. To też jest duży temat i poważny, może kiedyś poświęcę mu chwilę, ale w tym wpisie, nie chcę wchodzić w zasady moralne czy niemoralne. Ja na pewno jestem za zasadami moralnymi, koniec kropka. Powiedziałam, co o tym sądzę i niech to wystarczy.
Pisarz sam sobie określa granice swoich możliwości czy też tematyki, w której się porusza, a potem może korzystać z niewyczerpanego źródła wyobraźni. Od lat tworzę coś w głowie, coś na piśmie i niezmiennie zadziwia mnie, że wciąż mogę mieć nowe pomysły, nowe postaci, nowe wątki. Że mogę rozmyślać nad fabułą i napisać w końcu coś, co odbiega od pierwotnego zamysłu. Czasami łapię się na tym, że pamiętam sceny, których nie umieściłam w powieści, ale wciąż gdzieś mi się w umyśle kołaczą.
Nie wyobrażam sobie życia bez wymyślania historii. Nawet wczoraj przed zaśnięciem, myślałam sobie o tym, czy ja to aby jestem normalna. Bo od dziecka tworzę przed zaśnięciem historie. Rzadko zdarza się, żebym myślała o zadaniach na następny dzień, planach czy problemach. No chyba, że jest jakaś sytuacja kryzysowa, ale o granicznych wypadkach, to nie ma co mówić. Wiadomo, że wtedy człowiek ma co innego na głowie. Ale w takim zwykłym, normalnym trybie, to nieustannie coś tworzę.
I przyznam Wam się szczerze, że kiedy byłam pogrążona w depresji, to odpływałam głową do świata powieści, zamykałam się w nim, żeby tylko nie musieć żyć w realu. To doprowadziło mnie do tego, że wpadłabym pod samochód, bo ja szłam ciałem, ale duchem byłam gdzie indziej. Potem postanowiłam jednak żyć w rzeczywistości i nawet mi się to udaje, ale nadal mam tak, że jak gdzieś idę, czy jadę w komunikacji miejskiej, to wymyślam kolejne historie. Z tym, że nie odlatuję już myślami nie wiadomo gdzie. Często piszę w tramwaju czy autobusie kolejne wpisy na bloga czy wątki opowiadań, ale nigdy, jak idę. Bo wcześniej czy później bym straciła zęby, a tego nie chcę.:)
I jak zasypiam, to mam w głowie opowieści kołysanki, tworząc je zasypiam, a jak są powolne i mało ekscytujące, to robię to bardzo szybko. Gorzej, jak mi się jakaś przygoda przez przypadek wedrze, to mogę zapomnieć o spaniu. Tak się podekscytuję, że zupełnie się rozbudzam i potem mam problem z zaśnięciem.
Hmmm, właśnie muszę odszczekać to, co napisałam o tym, że już dzisiaj twardo stąpam po ziemi. Właśnie tak się wciągnęłam w pisanie dla Was postów, że zapomniałam, że miałam wyłączyć gaz pod garnkiem z sosem do spaghetti. Dobrze, że tata czuwa. Za to, jak zaliczyłam odlot.:)
A co do odlotów, to należy jeszcze napisać o czymś takim, jak wena.
Nie zawsze się ją ma, czasami ma się ją średnio na jeża. Czasami czuję, że raczej odrabiam pańszczyznę niż, że piszę z chęcią. Ale kiedy już mnie wena dopadnie, to właśnie mam odlot. Nie mogę znaleźć sobie miejsca, muszę pisać, pisać, pisać, nawet o 2 w nocy, wszędzie, gdzie się da. Mój mózg buzuje i wymyśla nowe wątki. A cała jestem napięta i podekscytowana. A jak ktoś mi przeszkodzi to, ojoj, nie jestem zadowolona, oj nie. Po takiej sesji wenowej potrzebuję kilkunastu minut na ochłonięcie i zauważenie świata wokół mnie. Nie powinnam wsiadać za kierownicę, bo jestem tak rozproszona, że z jednej strony jestem w rzeczywistości, a z drugiej jeszcze w postaci (postaciach), którą tworzę . Dopiero po jakimś czasie mogę trzeźwo myśleć.
Myślę, że każdy pisarz ma swoje bziki i systemy działania. Ma swoje czarne rozpacze, czarne dziury bez weny i momenty lewitowania głową w innej sferze. No i to, co najważniejsze, ja kocham, to co piszę, ja lubię to co piszę, ja przeżywam to, co moi bohaterowie, ja się z nimi zlewam w jedno.
Jednym z wielu czynników, które mnie popchnęły do pisania było właśnie to, że mogę przeżywać rzeczy, których normalnie nie doświadczę, bo się nie rozdwoję. Pisanie daje mi to, co zawsze mnie ciekawi w codzienności. Kiedy idę i widzę dom, ludzi, mieszkanie. Zastanawiam się, co ci ludzie robią, jak mówią, gdzie pracują, jak żyją. Dzięki pisarstwu mogę wejść w każdy dom, każdą relację, każdy problem, radość i smutek.
I to jest fajne i to kocham i to robię.
Komentarze
Prześlij komentarz