Nie ma, jak na Wkrze

 



  



Jedna z piękniejszych rzek przepływających przez Mazowsze, na której z rodziną i znajomymi pływam od lat. Kiedyś częściej, dzisiaj rzadziej, ale jednak nadal na wodzie. Mogę śmiało powiedzieć, że ja i moja rodzina byliśmy pionierami kajakowymi na tej rzece na odcinku Joniec – Borkowo lub Borkowo – Kosewko. Przez wiele lat nie było żadnych wypożyczalni kajaków (my mamy swoje kajaki i nie tylko), żadnych przystani ani nadrzecznych barów. Na swojej drodze spotykaliśmy wędkarzy, zakochane pary i czasami weekendowych grillowników. Ale nastał bum na kajaki i na Wkrze zaroiło się od amatorów tego sportu i rekreacji. Na brzegach było co raz więcej ludzi i przez to pływanie w niedzielę straciło swój urok. Dodatkowo ja przeszłam traumę (nie związaną z wodą) i zaparłam się, że więcej nie będę pływać. Mogę jechać i pilnować samochodu, ale do kajaku nie wsiądę. Decydowałam się na to jedynie poza sezonem, wczesną wiosną lub jesienią. Ale i moja rodzina przestała korzystać z uroków Wkry, ponieważ dzikie tłumy pozbawiły nas ciszy, obcowania z naturą i tego uczucia, że rzeka należy tylko do nas. Inni niech sobie pływają na zdrowie, nikomu nie żałuję, ale nie ukrywam, że lubię mieć rzekę „dla siebie.” W zeszłym roku stwierdziłam, że trzeba się ogarnąć i znowu zacząć pływać, ale o ile się da to poza weekendem. I udało mi się w zeszłym roku być raz z tatą i wujkiem w sierpniu, a potem skończyło się na planowaniu. Ale w tym roku postanowiłam postawić na swoim i wznowić aktywność wodną dla siebie i dla rodziny. Skorzystałam z tego i dzisiaj pojechałam z tatą nad Wkrę, żeby zrelaksować się na „krypie”. Tak nazywa się domowej roboty łajba zrobiona z dachu samochodu DUCATO. Powiedziałam tacie, że trzeba ją jakoś nazwać i po dzisiejszej końcówce naszego pływania wynalazłam dwie nazwy: Deszczowa Panna lub Zmokła Kura, ponieważ na samym końcu naszej podróży złapała nas burza i oberwanie chmury.




Ale, co ja tam zaczynam od końca. Mieliśmy do wyboru wziąć kajaki, kanu lub krypę. Ja zażyczyłam sobie krypy, bo można w niej prawie nie wiosłować tylko delektować się podróżą, przyglądać przyrodzie i robić zdjęcia bez ryzyka utopienia telefonu. Wsiedliśmy do łodzi, rozsiedliśmy się, jak paniska i rozpoczął się wypoczynek na wodzie. Słodkie wafelki, napoje, herbatka w termosie i oczywiście chleb z kiełbasą i musztardą. Mieliśmy wziąć grilla, ale gdzieś się na podwórku zawieruszył. 



Było cudownie. Wszędzie śpiewały ptaki, widziałam dwie czaple, latały pliszki, jaskółki i wrony. Kaczory pilnowały samic i jajek, a z wody, co i raz wyskakiwała jakaś rybka.

Na tym drzewie ktoś umieścił dwa krasnoludki.





Most kolejowy, na którym ponoć kręcono sceny do filmu o bitwie warszawskiej

 Ale najbardziej podobało mi się, że usłyszałam kukułkę. Macie poniżej filmik, można posłuchać nie wychodząc z domu:)



A potem zagrzmiało. Myśleliśmy, że przejdzie bokiem, więc zamiast chwycić za wiosła i jak najszybciej dotrzeć do samochodu, my relaksowaliśmy się nadal minimalnie wytężając siły. Do końca trasy zostało ok. 500 metrów.  Zrobiło się nieciekawie, ale  schowałam tylko telefon i ubrałam kurtkę mając nadzieję, że tylko pokropi. I nagle, jak nie lunie!!!! A!!!! Musieliśmy wpłynąć w krzaki. Mięliśmy nadzieję, że deszcz szybko minie, niestety przez najbliższe półtorej godziny padało albo lało. Oczywiście nie siedzieliśmy w tych krzakach tyle czasu, po kilkunastu minutach  ruszyliśmy stwierdzając, że najwyżej zmokniemy i tyle.





można jechać do domu

Wzięliśmy wiosła i mozolnie pokonywaliśmy ostatni odcinek drogi. Miała wrażenie, że w ogóle się nie poruszamy, co oczywiście było nieprawdą. Kiedy dopłynęliśmy do brzegu mieliśmy problem z zatrzymaniem łódki, potem czekała nas ślizgawka na błocie, potem wsiedliśmy do samochodu mając nadzieję, że deszcz szybko minie, ale on tylko przybrał na sile. W sumie zmoczyłam całe ubranie łącznie z dwiema kurtkami, ale na szczęście przewidziałam możliwość zmoknięcia do suchej nitki i wzięłam dodatkowy zestaw ubrań. Także przebrałam się w samochodzie i było mi ciepło i sucho. Przynajmniej przez chwilę. Kiedy skończyło lać i tylko kropiło trzeba było w końcu zająć się krypą. Szkód sztuk jeden – zbita tylna lampka od przyczepy. Wszystko szło, jak po grudzie, ale na szczęście humory nam dopisywały. Ostatecznie, ok. dwie godziny po umownym czasie końca rejsu ruszyliśmy do domu. Teraz siedzę pod kołdrą i grzeję kości.

I kończąc ten wywód. Wkra jest piękna o każdej porze roku, jest czysta, można w niej pływać (no może nie dzisiaj), poznawać naszą faunę i florę, oferuje piękne widoki i koi serce i nerwy dnia codziennego. Polecam z całego serca, ale jeśli tak, jak ja nie lubicie tłumów, polecam ją wam w tygodniu lub w weekendy po wakacjach. Dzisiaj nie spotkaliśmy żadnego kajakarza, jedynie wędkarzy i kilkoro ludzi, którzy mieszkają nad rzeką.  

 




Komentarze

  1. Jakoś nigdy nie rozumiałam idei kajaków - no wiesz: woda, zielono, komary i w sumie co więcej? Ale chyba zaczynam odkrywać urok takich wypraw :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Powiem Ci, że nigdy w życiu nie ugryzł mnie na rzece żaden komar. A pływałam w różnych miejscach. A na Orzycu, to było, jak w Amazonii, mnóstwo zieleni i przeszkód, komarów jednak nie było. :))) Urok pływania kajakiem jest wtedy, gdy płyniesz rzeką, a nie po jeziorze (bo tam trzeba się namachać wiosłami) to raz, a dwa urok pływania jest wtedy, kiedy nikt z tyły nie krzyczy - szybciej, bo nas wyprzedzą, jak trzymasz to wiosło, gdzie płyniesz, nie tam płyń!!!!! Tak, kiedy każdy płynie w swoim rytmie, dając się pchać prądowi, tak wtedy jest cudownie. Jutro jadę z tatą i wujkiem. Dwóch seniorów na pokładzie, to dopiero wyzwanie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka