Więzienna planeta - odc.15

 


Ania

Ania stała w pracowniczej kuchni i czekała, aż ekspres zaparzy jej kawę.

Pomyślała sobie, że jakby była dyrektorem działu, to mogłaby mieć już sekretarkę, którą by robiła jej kawę i przynosiła ciasteczka.

„Tylko dlatego warto byłoby awansować.”

Niestety na to się nie zanosiło. Po powrocie z urlopu dostała dwa drobne projekty, które nie wymagały prawie wcale wysiłku.

Gdyby nie presja rodziny, przyjęłaby je z ulgą i potraktowała, jak prezent od szefa. Niestety, rodzina czeka na jej awans, a szef chciał ją upokorzyć. Westchnęła.

Na korytarzu stanęły jakieś osoby i zaczęły rozmawiać. Ania nie miała zamiaru podsłuchiwać, ale oni mówili na tyle głośno, że nie sposób było nie słuchać.

- Czuję się zdegradowany – usłyszała męski głos, w którym rozpoznała jednego ze swoich podwładnych.

- Ja też – tym razem głos należał do kobiety, ale Ania nie rozpoznała osoby.

- Wydawało się, że pniemy się w górę, tymczasem dostaliśmy takie barachło,  że szkoda się tym zajmować.

- Coś musiało się u władzy rypnąć.

- Raczej ta zimna flądra nie chciała dać szefowi.

„Ładnie mnie nazywają.” – pomyślała z przekąsem.

- Nie sądzę, żeby dyrektor chciał na nią nawet spojrzeć. Straszna sztywniara, bez gustu i uśmiechu. Kto by ją chciał?

Ania zaczerwieniała się ze złości i wstydu, ale nie wyszła z kuchni i nie przegnała nieżyczliwych pracowników, słuchała dalej.

- Była na niby urlopie – parskał mężczyzna – ale pewnie piła z rozpaczy i dopiero teraz się ogarnęła i przylazła do pracy.

„Niewiele się pomylił” – pomyślała Ania.

- Co my dostaliśmy? Przecież na tym nie da się porządnie zarobić.

- Obawiam się czegoś gorszego – powiedział facet.

- Czego?

- Że będą zwolnienia. Ta zołza na pewno nie będzie chciała być stratna, dlatego kilka osób wyleci. Zobaczysz, wspomnisz moje słowa.

- Nie sądzę – powiedziała kobieta, ale słychać było w jej głosie wahanie.

- Zobaczysz.

Ania wyszła z kuchni trzymając kubek z kawą. Była wyprostowana, jak struna i poważna.

- Nie miałam zamiaru nikogo zwalniać, ale wasz pomysł bardzo mi się spodobał. Przecież nie mogę być stratna – wyminęła ich i poszła do swojego gabinetu.

Ostentacyjnie nie odcięła się dzisiaj od reszty roletami i przez resztę dnia patrzyła, jak jej pracownicy sumiennie pracują. Zwłaszcza od momentu kiedy dowiedzieli się, że może zacząć ich zwalniać.

A czy ona bałaby się zwolnienia?

Rodziców się bała, pracę miała w głębokim poważaniu. Nie lubiła jej i strasznie się tu męczyła. Ale w jej rodzinie nie dawano jej wyboru kariery zawodowej, miała piąć się w korporacji na sam szczyt i zarabiać coraz więcej pieniędzy.

 

WIĘZIENNA PLANETA

 

Robert

Wsiadł do helikoptera gdzie już na podłodze spali więźniowie przeznaczeni do kolonii karnej. Razem z nim leciało jeszcze dwóch strażników. Była to przezorność, na wypadek nieoczekiwanego przebudzenia, u któregoś z więźniów.

Czekał ich długi pięciogodzinny lot.

Kolonia karna znajdowała się na wyspie wielkości połowy Europy i nie dało się z niej wydostać inną drogą niż powietrzną.

Droga wodna była niemożliwa z racji niebezpieczeństwa czyhającego w oceanie. O ile ziemskie opowieści o wielkich krakenach czy innych stworach morskich okazały się zwykłymi mitami, o tyle tutaj były one rzeczywiste.

Kilka lat temu wybudowano kilka potężnych statków wyposażonych w broń przeciwko wielkim bestiom. Niestety wszystkie zostały zatopione, przez olbrzymie stwory, których paszcza była wielkości połowy okrętu i które bez problemu przegryzały metal. Dlatego zrezygnowano z prób przepłynięcia oceanu i przelatywano nad wodą helikopterami lub lekkimi samolotami.

Na szczęście w tej szerokości geograficznej nie trafiały się gigantyczne ptaki, chociaż wiedziano, że w innej części świata owszem.

Robert nie lubił tych przelotów, zwłaszcza, że większa część podróży przypadała na lot, nad wodą. O ile wyobrażał sobie przeżycie na lądzie, to w wodzie nie było na to szans.

Zamknął oczy i usiłował się uspokoić.

Kolonia karna, miejsce przeznaczone dla osób, których w żaden sposób nie dało się zresocjalizować. Psychopaci, seryjni mordercy, psychicznie zaburzeni ludzie. Cała wyspa, oprócz niewielkiego kilkunastokilometrowego skrawka była ich nowym i ostatecznym domem. Było tam niebezpiecznie i przeżycie więźniów zależało od ich sprytu i umiejętności przetrwania. Mogli sami się pozabijać, mogli zostać pożarci przez zwierzęta, czy otruć się niejadalnymi roślinami. Umieszczani byli pojedynczo w różnych częściach lądu, ale zdarzało się, że  raz na jakiś czas udawało im się znaleźć jakąś osobę. Strażnicy nie ingerowali w te krótkotrwałe znajomości, o ile nie przekraczały czterech osób oraz o ile nie kierowali się w stronę bazy strażniczej.

Każdy więzień miał chipy wszyte w różne miejsca pod skórą, a oprócz tego byli śledzeni przez drony. Sami strażnicy nie stykali się ze skazanymi, wszystko było skomputeryzowane i kontrolowane zza biurka.

Jedynie przy rozdzielaniu zbyt dużego towarzystwa, strażnicy lecieli w miejsce ich przebywania, usypiali ich i ponownie umieszczali ich w różnych miejscach wyspy. Sama baza znajdowała się w cichej, otoczonej klifami zatoce.

Były tam domy strażników i ich rodzin, oraz budynek sztabowy.

Kilka kilometrów od niego znajdował się pusty pas ziemi, który był dokładnie zaminowany, potem zaczynały się zasieki, a za nimi stał podwójny płot z siatki, wysoki na trzy metry i pod napięciem.

Na kilkadziesiąt lat istnienia kolonii karnej nigdy nie zdarzyło się, żeby więźniowie dotarli do granicy między kolonią karną, a sztabem. Ale pracownicy tego miejsca ani na chwilę nie tracili czujności, ponieważ zawsze mógł się wydarzyć ten pierwszy raz. Dlatego pas oddzielający wciąż był konserwowany, naprawiany, a płot ani na chwilę nie został odłączony od prądu.

Helikopter osiadł na lądowisku.

- Witamy w naszym więzieniu – śmiał się oficer dyżurny na przywitanie.

- Nie wiem, jak możecie tu żyć – powiedział do niego poważnie Robert.

- Tak samo, jak i wy.

- My mamy przestrzeń i ziemię.

- Tak? A korzystacie z tej przestrzeni? Czy raczej stawiacie wielkie płoty przed dzikimi zwierzętami – przekomarzał się oficer dyżurny.

- Żeby się do nas dostać nie trzeba lecieć nad oceanem – burknął Robert.

- Ech Robercie, Robercie, przyznaj się, że po prostu boisz się latać.

- Boję się utopić – poprawił go sierżant -  albo stać się obiadem, jakiejś morskiej bestii.

- Jakbyście mieli mało lądowych.

- Nasze są dużo mniejsze i da się z nimi walczyć.

- Dobrze – śmiał się oficer – wygrałeś, my mamy gorzej.

- I dalej do cywilizacji.

- Za to mamy więcej dni urlopowych. Ile ich masz?

- Półtora miesiąca. Nie licząc weekendów i świąt.

- No właśnie, a my mamy po trzy miesiące. Właśnie przez to, że pracujemy w trudnych i nieprzyjaznych warunkach.

- Chyba się do was przeniosę – powiedział Robert.

- A po co? Słyszałem, że na dniach awansujesz?

- Tak. Będę kapitanem straży.

- Czyli nie będziesz już nas odwiedzał?

- Kto wie? Może czasami przylecę rozprostować kości.

Oficer śmiał się na całego.

- Już to widzę. Robert i dobrowolny lot nad oceanem.

- Może do tego momentu wybudujecie most?

- Uwierz mi stary, chciałbym, żeby go ktoś zbudował, ponieważ też nie lubię latać. Ale co zrobić, takie życie.

Mimo, że mieszkający tu strażnicy ich rodziny byli odizolowani od reszty świata, to i tak nie narzekali, bo na co dzień nie musieli walczyć z żadnymi dzikimi zwierzętami. Dzięki temu czuli się bezpiecznie i poruszali się po przeznaczonym dla siebie terenie bez lęku i zabezpieczeń. Zwierzęta i skazańcy przebywali po drugiej stronie trzymetrowego płotu. Nie było tu żadnych istot, które by dały radę go przeskoczyć, a te które próbowały się do nich dostać padały rażone prądem. Za to od strony oceanu otoczeni byli płytką zatoką, której wlot zabezpieczono specjalną siatką, która nie pozwalała wpłynąć do środka żadnemu większemu drapieżnikowi. Mniejsze, nie stanowiły dla ludzi zagrożenia. Natomiast dla gigantycznych potworów morskich było tu za płytko, więc w ogóle się ich nie obawiano.

 Wiosna i lato były tu upalne, a pogoda była w sam raz do opalania i pływania. Korzystano z tego dosyć często. Zwłaszcza dzieci i młodzież.

Jedyne o co martwili się tutejsi rodzice, to żeby dzieciaki nie przekraczały wykopanego rowu znaczącego początek pola minowego. Był to teren należący do więziennej bazy, ale wiadomo było nie od dziś, że dzieci potrafiły wkręcić się w takie miejsca, o których rodzicom nawet się nie śniło.

Mieszkało tu około pięćdziesięciu dorosłych i dwadzieścia dwoje niepełnoletnich osób. Ich domy były luźno rozrzucone wokół całej zatoki, także każda rodzina miała spory kawałek ziemi tylko dla siebie. Ci, którzy nie założyli rodzin, mieszkali w służbowych domkach bliżej bazy.

- Gdyby nie to, że macie na głowie najgroźniejszych przestępców świata, można by pomyśleć, że życie tutaj, to sielanka – powiedział Robert przyglądając się otoczeniu.

- Bo to jest sielanka.

Oficer dyżurny wydał rozkazy dotyczące nowoprzybyłych więźniów, a potem zaprosił strażników z Karnego Miasta na obiad i deser.

- Śpicie tam gdzie zawsze, w naszym małym hoteliku – mówił – ale najpierw trzeba napełnić brzuch. Nasze kucharki czynią cuda.

- Bo to wasze żony – wtrącił Robert.

- Dokładnie. Nie będziecie narzekać.

Stołówka  w bazie była nieduża, w sam raz na obsłużenie kilkunastu osób.

Robert, oficer dyżurny, piloci i strażnicy zajęli jeden stół.

Dwie kobiety przyniosły półmiski parującego jedzenia.

- A jak wszystko ładnie zjecie – śmiała się jedna z nich – to dostaniecie ciasto i lody.

- A kawę? – zapytał jeden z pilotów.

- I kawę.

 

 

Olga

Weszła do swojego mieszkania i rzuciła walizki w kąt.

- Nareszcie w domu – odpadła na fotel i przez chwilę cieszyła się ciszą i spokojem. Po jakiś dziesięciu minutach, ktoś zadzwonił do drzwi.

Otworzyła i wpuściła burmistrza do środka.

- Wypoczęłaś? – pytał.

- Owszem.

- To dobrze – ucieszył się Burmistrz – bo ja pojutrze wyjeżdżam i nie będzie mnie około tygodnia.

- A gdzie wyjeżdżasz?

- Na Kongres Miast. Nie pamiętasz?

- Nie było mnie przez miesiąc, wyleciało mi z głowy..

- A teraz wszystko dla odmiany zostawię na twojej głowie.

- Nie ma problemu. Dam radę.

- Już gotowa do pracy?

- Jak zawsze. Jeszcze dzisiaj przejrzę raporty.

- O nie kochana, jutro. Ciesz się ostatnimi godzinami wolności.

- Zlituj się, nie było mnie przez miesiąc, palę się do pracy – śmiała się Olga.

- Jak chcesz, ale pamiętaj, że cię ostrzegałem.

- Będę pamiętać.

- No to idę. Pewnie zaraz przyjdzie do ciebie twoja sekretarka. Jak wychodziłem, to widziałem ją, jak pakowała różne rzeczy, pewnie raporty – skończył kwaśno.

- Jak ona dobrze mnie zna – uśmiechnęła się Olga.

 

Nina

Dziewczyna nie umiała się w nowych warunkach zaaklimatyzować. Przez dwa dni leżała na pryczy i nie chciała rozmawiać ze swoimi nowymi współlokatorkami, ani nie wyrażała chęci do poznawania świata, w którym się znalazła.

Kobiety, z którymi mieszkała, Danka i Mona na początku próbowały ją zachęcić do aktywności, ale ta tylko burczała i mocniej zakrywała się kocem.

W końcu kobiety nie wytrzymały.

- Dajemy ci 24h na ogarnięcie się, a jeśli tego nie zrobisz, wystawimy cię za palisadę. Zobaczymy ile przeżyjesz – powiedziała Mona.

Nina wzruszyła ramionami i nakryła głowę kocem.

- Chodźmy stąd, trzeba iść do lasu, a to nam zajmie trochę czasu, nie marnujmy go na tę płaksę – dodała Danka, wysoka jak tyczka kobieta, z końską twarzą, zbyt długą szyją i z dużymi niezgrabnymi rękoma.

- Masz rację. Jest co raz zimniej. W informatorze napisali, że zima może przyjść nawet w połowie października.

Danka zanim wyszła burknęła jeszcze.

- Skoro nie chcesz pomóc nam w zdobywaniu pożywienia, to może porąbałabyś drewno. Wczoraj sporo przyciągnęłyśmy.

I wyszły.

Nina przetarła twarz i usiadła na łóżku.

Rąbanie drewna było lepsze niż babskie gotowanie i robienie przetworów.

Ubrała się ciepło i wyszła na podwórze.

- A co one tu przyniosły? – parsknęła śmiechem – to ma być drewno? To ledwo są szczapy.

- Jak jesteś taka mądra, sama idź nazbieraj lepszego – usłyszała wściekły krzyk Mony. Najwidoczniej jeszcze nie opuściły podwórka.

- Daj spokój, przejdzie jej- mówiła Danka – cieszmy się, że w końcu ruszyła dupsko.

Nina znalazła siekierę zrobioną z krzemienia, rzemienia i drewna. Skrzywiła się, ale nie skomentowała. Zaczęła ciąć cienkie gałęzie na małe kawałki.

Po kilkunastu minutach zaczęła krzyczeć, a potem płakać. Stanęła i popatrzyła w niebo.

- Nienawidzę was wszystkich. Wszystkich!!!!

 

Bartek

Wszedł do pokoju terapeutycznego i stanął, jak wryty. Na jednym z foteli siedziała pani Olga i przeglądała jego papiery. Na stoliku stały dwa kubki gorącej kawy.

- Zapraszam. Siadaj – powiedziała patrząc na niego ciepłym wzrokiem.

Mężczyzna nagle poczuł się, jak na sprawdzianie.

Usiadł na skraju kanapy, wyprostował się, jak struna i wpatrywał w panią Olgę z nadzieją, że test zdał śpiewająco. Pociły mu się dłonie i czuł, że nerwowo oddycha. Próbował się uspokoić, ale jakoś nie potrafił.

Do tej pory nie zdawał sobie sprawy z tego, jak duży wpływ ma na niego ta kobieta. Wprowadziła go w zasady drugiego etapu resocjalizacji, potem wyjechała i teraz pewnie oczekiwała postępów terapii. Czy była zadowolona? Czy dobrze się sprawował?

Nawet przed swoim szefem nie czuł takiego respektu, jak przed tą drobną, chudziną.

- Napij się kawy – zaproponowała, ale Bartek wiedział, że póki co, nie da rady sięgnąć po kubek, żeby nie rozlać połowy zawartości na stół.

Pani Olga przeglądała jego dokumenty jeszcze przez kilka minut, po czym zamknęła teczkę, spojrzała na niego, uśmiechnęła się i zapytała.

- Co porabiałeś przez ten miesiąc, kiedy mnie nie było?

Zaskoczyła go prostotą pytania. Nie brzmiało, jak egzamin. Zostało zadane z uprzejmej ciekawości.

Bartek podrapał się po głowie.

- Nie wiem od czego zacząć.

- Od czego chcesz. Nie musisz odpowiadać chronologicznie.

- Może zacznę od wpadek, będę miał je szybciej za sobą.

- Dlaczego chcesz mi opowiadać o wpadkach? – zdziwiła się.

- Bo z tego będzie mnie pani rozliczać.

- O wpadkach już przeczytałam. Teraz chcę wiedzieć, co u ciebie słychać. Co robiłeś? Jakieś nowości? Jak trenerzy? Jak psycholodzy? Czy dobrze ci się z nimi pracowało? Jak widzisz siebie dzisiaj?

Bartek zaśmiał się nerwowo.

- Dużo tych pytań.

- Spokojnie, mamy czas. Opowiadaj.

 

Karol

Został wypuszczony z celi i z powrotem znalazł się w swoim lokum.

- Co czujesz? – zapytała terapeutka.

- Nic – odparł mężczyzna.

- Żadnych emocji? Złość, radość, niesmak?

- Nic.

- Książki techniczne?

- Nic.

- Osobiste zapiski na żółtych karteczkach?

- Nic.

- Wkurzam pana?

- Bardzo. Mogę już zostać sam?

- Może pan, ale tylko na dwie godziny, później ma pan spotkanie z panią Olgą.

Terapeutka zauważyła, że mężczyźnie zaświeciły się oczy.

- O, w końcu jakaś reakcja – wyszła zamykając drzwi za sobą.

Karol stanął pośrodku kuchni i zacisnął pięści. Bardzo się starał nie pokazywać po sobie, jak bardzo jest wzburzony tą informacją.

„Z drugiej strony  - pomyślał – po co mam wszystko tłumić. Przecież oni to widzą i znowu mnie będą maglować.”

Dlatego wyskoczył do góry rozrzucając ręce na boki.

- Hurraaaa – wykrzyknął – nareszcie. Yes yes yes – zacisnął dłonie w geście zwycięstwa.


kolejny odcinek 26 maja

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka