Korty odc.4 - Parafia i okolice
Jak przypomniała mi koleżanka, nie może zabraknąć opisu życia parafialnego w Jabłonnie w latach dziewięćdziesiątych. Nie będzie ono dotyczyło wszystkich osób z Kortów, ale jakby nie było, znaczna liczba moich znajomych do kościoła chodziła i w życiu parafii pw. Matki Bożej Królowej Polski udział brała.
Trudno
powiedzieć, żebyśmy świecili przykładem życia chrześcijańskiego, gdyż w
rodzinach niewiele nam mówiono o tym, jak powinno się zachowywać i co robić poza
niedzielną i świąteczną mszą świętą. Mówili nam żebyśmy byli porządni i nie
robili głupot, ale poza tym, nikt tego nie sprawdzał. Nie mniej jednak byliśmy
praktykującymi, młodymi katolikami, którzy czasami błądzili.
Dla
mnie osobiście kościół w Jabłonnie poza Kortami, był najważniejszym miejscem
mojego nastoletniego życia. Tutaj chodziłam do scholi dziecięcej, a potem
młodzieżowej, i nadal tu jestem i
śpiewam w zespole.
Nasi
księża organizowali nam różne wyjazdy letnie i zimowe, a nawet takie
weekendowe. A my, jako młodzi ludzie, chętnie braliśmy w tym udział, zwłaszcza,
że to wszystko kosztowało grosze. Wyjeżdżając do Nakli, Wiązowny czy do
schroniska na Klimczoku zawsze musieliśmy liczyć się z tym, że mogą nas tam
spotkać spartańskie warunki. W Nakli zimą nocowaliśmy na plebanii u miejscowego
proboszcza i z tego, co pamiętam, zawsze któraś z dziewczyn wychlapywała ciepłą
wodę. Także większość moich wspomnień z tych wyjazdów, to zimna woda w kranie.
Ale, czy mając piętnaście czy szesnaście lat bardzo się tym przejmowaliśmy?
Chyba nie. Dzięki wyjazdom z parafii miałam możliwość jeżdżenia konno. Czy to
zimą w Nakli czy wiosną w Wiązownie zawsze zaliczaliśmy wizytę w stadninie i
mieliśmy możliwość przejażdżki na koniu. Podczas wyjazdów były oczywiście
dyskoteki, poranna gimnastyka i wieczorowa pogadanka. Nie mogło też zabraknąć
mszy świętej. Najlepiej pamiętam te z Klimczoka. Odbywały się wieczorem głównej
sali schroniska i były bardzo piękne. Także zapadła mi w pamięć Droga Krzyżowa
na stoku tej góry (Szyndzielnia). Nocowanie pod namiotami, też miały swój urok,
chociaż ja osobiście nie lubiłam i nie lubię tej formy biwakowania. I wiecie
co? Ja nie pamiętam, czy my te namioty targaliśmy ze sobą w pociągu, czy któryś
z rodziców, jeśli było w miarę blisko nam je podwoził na miejsce?
Tylko,
że jak to z nastolatkami bywa, z jednej strony potrafiliśmy być bardzo poważni
i skupieni, a z drugiej sprawiać problemy i robić rzeczy zakazane, np. palić
papierosy i cichcem pić piwo. A także robić dowcipy poniżej jakiegokolwiek
poziomu, np. dosypując ziółek na przeczyszczenie nieświadomym biesiadnikom (to
nie ja, to koledzy). Było to zabawne, bo nie my lataliśmy w poszukiwaniu papieru
toaletowego. Ale od następnego dnia każdy pilnował swojej szklanki. Chodziliśmy
też na długie wycieczki po lasach, zaliczaliśmy nieplanowaną kąpiel w Świdrze,
w myśl zasady, co ja nie dam rady? Ja nie wiem, gdzie byli ci księża i czemu
nikt nas nie pilnował?
Wyjeżdżaliśmy
również co roku na Zlot Młodzieży w Ossowie. I powiem Wam, że wtedy nie
doceniałam wartości tej pielgrzymki. Gdybym miała dzisiejszy rozum, pewnie
lepiej bym spożytkowała tamten czas. A tak to, szukałyśmy z dziewczynami
możliwości urwania się i zapalenia sobie cichcem poza okiem księży. Ale wrócę
na nasze jabłonowskie podwórko. Otóż! Ksiądz proboszcz zgadzał się na
organizowanie dyskotek w salce katechetycznej. Tylko sami musieliśmy, to
wszystko ogarnąć. A, że wśród nas byli chłopaki sporo od nas starsi i
posiadający odpowiedni sprzęt, także nie było problemu z nagłośnieniem ani z
kolorofonami. Tylko tak się zastanawiam, dlaczego księża nie oponowali, kiedy z
głośników leciało „12 groszy Kazika” i wydaje mi się, że „Scyzoryk” Liroya też.
Imprezy te nie były długie i zazwyczaj kończyły się o zmroku. Pamiętam, jak
przyszedł do nas śp. ks. Abramowicz i powiedział: Tylko nie zapomnijcie pozamykać
okien. Dlaczego było, to warte zapamiętania? On miał osiemdziesiąt lat, raczej
spodziewaliśmy się reprymendy albo uwag, co do „dzisiejszej” muzyki.
A
zimą były kuligi. Piękne czasy, kiedy w Jabłonnie mieszkało mało ludzi, było
dużo pól, polnych dróg, no i leśnych ścieżek, na które pies z kulawą nogą nie
zaglądał. Jeden czy drugi ojciec parafianin miał ciągnik, do którego
przyczepialiśmy ze dwadzieścia sanek i zaczynała się zabawa. Ja oczywiście
uwielbiałam być na szarym końcu, gdyż tam najbardziej zarzucało, no i można
było spaść. Oczywiście, że spadaliśmy. Potem trzeba było szybko wstać i dogonić
swoje sanki. Kiedy kraksa był większa, traktor stawał i czekał, aż wyprostujemy
wszystkie linki. Ja do dzisiaj się zastanawiam, że my się na tych sankach nie podusiliśmy
ze śmiechu.
Były
też bunty, a raczej bunciki. W życiu młodego człowieka przychodzi taki moment,
że najważniejsi na świecie są przyjaciele i dla nich rezygnuje się z innych,
nawet z bardzo ważnych rzeczy. Nigdy nie buntowałam się na Boga czy na Kościół,
to było dla mnie, jak chleb powszedni, więc nie widziałam potrzeby negować
swojej wiary. Ale nie oznaczało to, że ja i moi znajomi zawsze byliśmy tacy
nieskazitelni. Miałam w swoim życiu
epizod nie chodzenia do kościoła. I nie tylko ja, bo moi koledzy i przyjaciółki
również. A dlaczego nie chodziliśmy do kościoła? Bo spotkanie na fajku w parku
podczas mszy było dla nas ciekawsze. Poza tym wiecie, koledzy byli faaaajni, to
dla nich rezygnowałyśmy z kościoła i śpiewania. Co ciekawe, jak moja mama się o
tym dowiedziała, to zaczęła chodzić razem ze mną na mszę, także powróciłam do
regularnego uczęszczania na niedzielną uroczystość. Czemu się nie buntowałam?
Czemu się matce nie zaprałam? Bo, jak pisałam wcześniej, ja nie miałam buntu na
Pana Boga czy Kościół, ja miałam faaaaajnych kolegów, z którymi faaaajnie się
gadało i faaaajnie paliło fajki. I wiecie jeszcze co? Byłam niepełnoletnia,
więc palenie też było faaajne, bo nielegalne.
Myślę,
że przynależność do chóru, udział we wszystkich imprezach parafialnych, jako
oprawa muzyczna, te wszystkie wyjazdy, a nawet reprymendy od księdza śp.
proboszcza Wasiluka, pozwoliły mi mimo wszystko nie zgubić do końca kręgosłupa
moralnego. I to, co kiedyś uważałam, za gadanie starszego pana, dziś wiem, że
uchroniło mnie przed jeszcze większymi głupotami, jakie mogłam zrobić. Bo do
dzisiaj dudnią mi w głowie jego słowa. Jakie? To już zachowam dla siebie.
Składam
podziękowania dla Ks. Janusza – który założył nasz chórek, dla Ks. Krzysztofa –
który wyciągał nas na krótsze i dłuższe wypady
i który prowadził nasz chórek, dla Ks. Pawła – który, jak go
odwiedziłyśmy na pięćdziesiąte urodziny przywitał nas z tekstem – a to wy,
chyba już jesteście stare i po czterdziestce, prawda? Ale on nas dobrze zna i
też nas i ministrantów ciągał po górach i dolinach, zabierał do kina i robił
nam żarty, dla ks. Jarosława, chociaż on miał z nami ciężko, bo nie zawsze potrafiliśmy
się dogadać, a my byłyśmy młode i głupie. I oczywiście dziękuję proboszczom śp.
ks. Żmijewskiemu i Wasilukowi, bo oni nam na to wszystko pozwalali.
I
na koniec, słów kilka o konkursach wokalnych pieśni religijnych. Zbyszek, nasz
kolega zawodowy muzyk szykował nas do kilku konkursów. Jeden wygrałyśmy
pieśniami, jedną w stylu country „Świat nie jest domem mym” oraz poważniejszą „Panie,
jak odpłacić mam za miłość.” Pamiętam, że miałam skręconą nogę w kolanie i
ledwo stałam, ale wygrałyśmy. Ale nie ten konkurs najbardziej zapadł mi w
pamięć. Na ten jechałyśmy do Ząbek i Zbyszek mówi do nas, ubierzcie się na
czarno. No to się ubrałyśmy. Czarne rajstopy, czarne bluzki i spódnice i tak
przeszłyśmy przez Jabłonnę. Jak żałobnice. I do dzisiaj jestem przekonana, że
przegrałyśmy, bo wyglądałyśmy straaaasznie smutno.
I
tym optymistycznym akcentem, kończę kolejny wywód o nas Jabłonoszczakach lat 90'.






Komentarze
Prześlij komentarz