Korty odc.5 – jabłonowska młodzież przełomu XX i XXI wieku
Ten wpis nie ma na celu udowadniania dzisiejszej młodzieży, że kiedyś to było lepiej. Ten wpis będzie subiektywny, ale opowiadający o tym, jaką to młodzieżą byliśmy. Jeśli gdzieś się pomylę lub czegoś nie dopiszę, oczywiście proszę o sprostowanie i dodawanie swoich spostrzeżeń, w komentarzach, na priv lub na e-maila: sylwianoyer@gmail.com .
Jacy
byliśmy? Wolni.
To
jest pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi mi do głowy. Kiedy ogarnęliśmy
domowe obowiązki, naszych rodziców mało interesowało, co robimy w wolnym
czasie. Byle powiedzieć gdzie jesteśmy i o której godzinie wrócimy. Nie
mieliśmy telefonów, przez które mogliby nas wezwać do domu. Nie mieliśmy
lokalizatorów, dzięki którym mogli nas namierzyć. Wszystko opierało się na
danym słowie i ograniczonym zaufaniu. Rodzice wiedzieli, że idziemy na Korty,
do karczmy „Rzym” (tak, taka u nas była), czy do koleżanki, ale co my tam
robiliśmy, to już niekoniecznie. Najważniejsze, że wracaliśmy do domów cali i
zdrowi. No czasami chłopaki z obitą twarzą, ale traktowano to w tamtych
czasach, jako część dorastania. Nikt nie robił z tego powodu afery. Oczywiście
mogliśmy powiedzieć rodzicom, że jesteśmy tu i tu, a potem być gdzie indziej,
ale jeśli zaliczyło się wpadkę, to wtedy ta wolność była nam ograniczana
szlabanem. Albo wjazdem mojej mamy samochodem na boisko o 1 w nocy. Jeśli
chcecie wiedzieć, jak to było, to polecam wpis: https://zprzymruzeniemoczu.blogspot.com/2019/11/lata-90-wakacje-cz-2-korty.html
.
Od
szesnastego roku życia sama wyjeżdżałam na wakacje, oczywiście nie sama, tylko
z koleżankami lub do koleżanek, ale chodzi o to, że bez rodziców.
I
nie tylko ja. Dzisiaj widzę wielu takich szesnasto- siedemnastolatków, którzy
nie jeżdżą sami, a z rodzicami albo na jakieś zorganizowane wczasy czy obozy. W
latach dziewięćdziesiątych braliśmy kasę, namiot, plecak i siuuuu nad morze.
Oczywiście korzystaliśmy z pomocy dorosłych, a to wujek podrzucił, a to tata
odebrał z dworca itp. Ale tam na wakacjach, na miejscu, byliśmy sami, bez
nadzoru kogokolwiek. I daliśmy radę. Jakoś przeżyliśmy.
Byliśmy
zaradni.
Nie
mieliśmy za dużo kasy, ale wszystko jakoś nam się udawało zorganizować. Nie
było piłki do kosza czy siatkówki, robiliśmy zrzutę, nie było linii na boisku
do siatki, to sami je malowaliśmy, zepsuła się tablica do kosza, poszliśmy z
bratem ciotecznym do naszych gminnych władz żeby to zgłosić i dostaliśmy nową.
Nie było na wyjazd na wakacje, to się dorobiło u kogoś w szklarni i wyjeżdżało
się za grosze. Ja już nawet nie pamiętam, jak ja i moje przyjaciółki załatwiłyśmy
sobie pole namiotowe u jakiejś babki na podwórku w Mielnie. Kasa była
wyliczona, co do grosza, ale i tak najważniejsze było to, żeby nam starczyło na
fajki i piwo.
Nie
było drewna na ognisko, chłopaki jakoś je organizowali. Przydałaby się muzyka?
Mój dwukasetowiec Sanyo był przez wiele lat niezastąpionym sprzętem na letnich
ogniskowych potańcówkach.
Nie
mieliśmy takich możliwości jak dziś, żeby rozwijać swoje zainteresowania, np.
gry na pianinie, nauki tańca czy gry w tenisa. Co prawda, raz rodzice wysłali
nas na kurs tańca – mambo (czasy Dirty Dancing), ale wtedy byliśmy dziećmi. W Domu Ogrodnika były też lekcje nauki gry na
gitarze, ale nie wiem kto tam chodził?
Rozwijaliśmy
się w śpiewie – w kościele, w tańcu – na domówkach, w sporcie – na kortach i w
klubie Lotos lub Wisła Jabłonna.
Byliśmy
towarzyscy.
Nie
mieliśmy tysiąca rozpraszaczy, które odciągałyby nas od przyjaciół. Jeździliśmy
dużo na rowerach, chodziliśmy na spacery do lasu, graliśmy na Kortach w kosza i
siatkę i gadaliśmy, gadaliśmy, gadaliśmy. Czasami odprowadzaliśmy się do domu
przez pół nocy, chodząc od bramy jednej osoby do drugiej i gadaliśmy,
gadaliśmy, gadaliśmy. Cały czas byliśmy ze sobą w kontakcie słownym. Czasami
dochodziło do kłótni, ale je też przegadywaliśmy, nieraz drąc się na siebie, że
na całej ulicy było nas słychać. Ale to nas uczyło godzenia się, przebaczania,
a dziś możemy się z tego śmiać.
współczesna
młodzież, ma problem z konfliktami na żywo. My na żywo załatwialiśmy coś od
razu albo na drugi dzień. Nawet jeśli ktoś się wziął za łby, to sprawa była
załatwiona. Albo była zgoda, albo nie. Ale wiedzieliśmy na czym stoimy w
kontaktach z drugą osobą.
Kiedy
nie było dużo roboty w domu, to i w dzień umawialiśmy się na wycieczki po
okolicy. Nie wiem ile miałabym wtedy na krokomierzu. Dzisiaj dobrze, jeśli
zrobię 8000 do 10000 kroków dziennie. Wtedy mieliśmy ich chyba ze 30 tysięcy na
dzień. Plus jazda na rowerze, której ja osobiście nie śledzę na opasce
treningowej.
Byliśmy,
jak jeden za wszystkich, wszyscy za jednego (przynajmniej moje towarzystwo).
Miałam
i mam też szczęście obracać się wśród ludzi, dla których ocena człowieka nie
opierała się na kasie, markowych ciuchach i ilości odwiedzonych krajów w
wakacje. Nie mieliśmy kasy, markowe ciuchy były drogie, więc kiedy sobie ktoś
je kupił, to raczej się z tego cieszyliśmy, a na wakacje to niektórzy w ogóle
nie jeździli. Ale chcę wrócić jeszcze do tematu kasy. Niby jej nie mieliśmy,
ale zawsze jakoś było na fajki, a na imprezach na alkohol. Nie rozliczaliśmy
się skrupulatnie z tego, co kto kupił i ile wydał. W tym przedmiocie panowała u
nas zgodna wspólnota majątkowa. Każdy przynosił, co miał i ile miał, a
podzielić się zawsze było z kim. Co prawda papierosy były wtedy tańsze, więc
nikt nikomu nie żałował cudzesa (cudzes – papieros wydębiony od kogoś, nie z
własnej paczki). Co do alkoholu, no cóż, chłopaki jakoś to załatwiali.
W
naszej grupie każdy mógł się czuć bezpiecznie.
Nie
porzucało się swoich na placu boju.
Czy
to na wyjazdach czy to w dyskotece czy na kortach, pilnowaliśmy się wzajemnie.
Nie mogło być tak, żeby ktoś wracał sam do domu. No dobrze, czasami tak się
zdarzało, ale rzadko. Ale, jedna z koleżanek musiała wrócić do domu z imprezy
nie rano (jak dobrze wychowane dziecko), tylko chyba ok. 2:00 w nocy (jak
porządne dziecko). Z działki, na której balowaliśmy, do jej domu było ze trzy
kilometry. Chłopaki poszli z nią, odprowadzili pod sam dom.
Wizyty
domowe (u mnie).
W
moim domu można było wstawić drzwi obrotowe, ponieważ tyle osób się przez niego
przewinęło, że są takie, których nawet nie pamiętam. I gdyby stanęły dziś przede
mną i powiedziały, że były u mnie w domu, to bym odpowiedziała: to bardzo
możliwe, ale ja tego nie pamiętam. Mój tata mówi, że czasami liczył pary butów,
które ludzie zostawiali w przedpokoju i wychodziło mu, że w moim pokoju koczuje
kilkanaście osób.
Latem
często nocowały u mnie przyjaciółki, a koledzy przychodzili „przypadkiem”. Raz wciągałyśmy
ich przez okno. Wiecie, późno było, nie było sensu budzić rodziców i pytać o
zgodę. Witali się z nimi dopiero rano.
A
co my robiliśmy? No jak to co? Gadaliśmy, śmialiśmy się, droczyliśmy i urządzaliśmy
końskie zaloty.
I
na koniec, coś bardzo ważnego. Kiedy dzisiaj rozmawiam z młodzieżą, to im
często nic się nie chce, leżą, stękają i marudzą. Widzą problem z wyjściem z
domu i często wygłaszają takie zdania, jak: A po co tam iść, na pewno będzie
głupio. Nie chce mi się, to daleko.
Dla
nas wystarczyło hasło: Idziecie? Idziemy! Wiecie gdzie? Nieważne, idziemy! To
daleko, oj tam oj tam!
Ja
wiem, że byłam trudną nastolatką, ale na pewno nie robiłam scen w domu o to, że
muszę gdzieś wyjść ze znajomymi. Ja przebierałam nogami w locie i miałam
nadzieję, że rodzice mnie nie zawrócą, bo nie dokończyłam jakiejś domowej
roboty. Nam się chciało chcieć! A to co nas nurtowało najbardziej, to kto
będzie w miejscu docelowym (najczęściej Korty) i czy będzie ta osoba, która nam
się podoba. A jeśli tak, to…. Motyle w brzuchu i do przodu!

Komentarze
Prześlij komentarz