Byle do weekendu
Słuchając radia, zwłaszcza tego dla młodych wciąż słyszę - „Byle do weekendu.” Ledwie zaczął się poniedziałek, a prezenter już oznajmia, że jeszcze tylko cztery dni i już znowu weekend. Włączam znaną stronę Internetową z różnymi obrazkami i podpisami i co tam widzę – o nie, znowu poniedziałek. I znowu trzeba się męczyć żeby dojść do piątku i zasłużonego odpoczynku, który często odpoczynkiem nie jest. Bo gdzieś tam na końcu upragnionego wolnego czyha poniedziałek. A wiadomo, że to najgorszy dzień w życiu. I taka sama myśl co siedem dni, ten sam rytuał. Od weekendu do weekendu, przez znienawidzony poniedziałek do upragnionego piątku. A w międzyczasie mnóstwo innych - „byle.”
Ósma
rano początek pracy, a już myślimy – byle do 17 00.
Wracamy
do domu – byle nikt nie chciał ze mną rozmawiać.
Jedziemy
tramwajem – byle szybko.
Idziemy
w niedzielę do kościoła – byle ksiądz nie ględził.
Ale
najważniejsze, że znowu mamy weekend i byle nam go nikt nie zepsuł.
Zastanawialiście
się kiedyś nad tym, jaki ma na nas wpływ to, co czytamy i co nam się mówi?
Bo
mnie się wydawało, że skoro po obejrzeniu reklamy nie lecę do sklepu po nowy
lek na wszystko, to jestem odporna na wpływy.
Albo
skoro nie oglądam telewizji i nie czytam większości bełkotu z Internetu, to
jestem odporna na wpływy.
A tymczasem
– byle do weekendu, byle nie poniedziałek, byle do 17 00, byle nikt ze mną nie
gadał, byle do piątku.
I
niby nic się nie dzieję, wstaje do pracy, spotykam się ze znajomymi, wysypiam
się w sobotę, idę do kościoła, czekam na autobus, jeżdżę samochodem. Życie.
I
czuję, że coś jest nie tak.
Jakiś
czas temu moja przyjaciółka (nieświadomie) uświadomiła mi w czym rzecz.
Powiedziała, że dla niej niedziela jest straszna, bo od rana już myśli, że
zaraz poniedziałek i znowu praca. Oczywiście jej sprawa nie zahacza o - byle do
weekendu, ale uświadomiła mi dwie rzeczy. Że nie umiem odpoczywać i podobnie,
jak ona nie znoszę poniedziałku. Co prawda dla mnie niedziela nie była
straszna, ale poniedziałek owszem, bo znowu trzeba było się męczyć do piątku
żeby się porządnie wyspać.
Na
początku nie zastanawiałam się nad tym zwrotem, którego już nie będę powtarzać,
bo i tak pewnie poloniści rwą sobie włosy z głowy, ale to co powiedziała mi
moja przyjaciółka i te moje poniedziałki sprawiły, że zaczęłam się zastanawiać
o co chodzi.
I
niestety słuchając w kółko, że tylko dni wolne się liczą, zaczęłam w to wierzyć
i rzeczywiście przejście całego tygodnia stało się dla mnie męczarnią.
Wyliczaniem godzin snu i marzeniem, ile to ja sobie poleżę w sobotę w łóżku.
Z
tym, że ja w odróżnieniu od mojej przyjaciółki lubię swoją pracę, a mimo to
strasznie się w niej męczyłam i w ogóle uważałam wszystkie robocze dni tygodnia
za stracone. Ale za to wieczorem w piątek, życie nabierało kolorów, a ja chęci
do życia.
Właśnie
– życia.
To
tak jakbyśmy mieli tyko dwie i pół doby na nie, a reszta, to co?
Marnowanie
czasu.
Tak.
Marnujemy czas i życie, bo od kilku lat wciąż słyszymy w radio, telewizji, a
nawet w kabarecie, że tylko weekend się liczy, a poniedziałek powinien być
wykreślony z kalendarza.
A
życie jest każdego dnia. Nasza praca, nasze popołudnia, nasze kontakty, nasze
dobre i złe wydarzenia. To wszystko jest życiem.
Niestety
media mówią nam, że życie jest wtedy, jak jest fajnie i jak masz dużo czasu na
imprezki i wyspanie się po nich.
Nie
mam nic przeciwko imprezkom, większość mojego życia dotyczyło imprez. Z tym, że zapomniałam, że robiłam to w każdy
dzień tygodnia, nie tylko w weekend. A teraz? W środę do cioci na imieniny?
Szaleństwo, przecież o 23 00 muszę się położyć spać, bo rano będę mieć sińce
pod oczami! Niech ciocia zrobi imieniny w weekend, a najlepiej w piątek, bo
będę miała sobotę na wyspanie się i ewentualnie kolejną zabawę u znajomych.
A
kiedy wydarzy się coś nieprzyjemnego w dni wolne od pracy, to tak jakby się
świat zawalił, bo nie można było sobie odpocząć.
A
życie to i te dobre i te złe chwile, to praca, ale i wolne dni.
Marnujemy
pięć dni w tygodniu, żeby i tak nie odpocząć przez dwie i pół doby wolnego. I
właśnie to nazywamy życiem.
I
oddychamy tym rytmem od weekendu do weekendu i popadamy we frustracje bo trzeba
aż pięć poranków wstawać, żeby i tak w sobotę wstać wcześnie, bo przecież supermarket czeka. Ale to już co
innego, bo to we własnym interesie, a nie w interesie pracodawcy.
Nie
podobało mi się to i postanowiłam żyć siedem dni w tygodniu i w każdym z nich
znaleźć radość, nawet w poniedziałku, mimo, że mam na ósmą rano do pracy.
Każdy
dzień coś ze sobą niesie i każdy jest ważny.
Ale
można to zobaczyć dopiero wtedy, kiedy przestaje się oddychać w rytm – „byle do
weekendu”. Wtedy praca tak nie stresuje, żona znowu staje się księżniczką, a i
dzieci są grzeczniejsze. Dlaczego? Bo przestajemy się frustrować tym, że do
wolnego jeszcze tyle dni.
Nie
marnujmy czasu, każdy dzień jest ważny, w każdy możemy przeżyć przygodę i
możemy oddychać pełną piersią.
Byle
każdego dnia odkrywać cuda, byle nie weekend stał się dla mnie pępkiem świata.
Tego
sobie i Wam życzę.:)
PS.
Ten tekst ma już jakiś czas i był umieszczony na starym blogu. Czemu, więc go
powtarzam? A bo tym razem obejrzałam o jeden mem za dużo o nieznośnym
poniedziałku.
Nawet
napisałam nowy tekst na temat – byle do weekendu, ale ten jest lepszy. Tamten
trącił brakiem weny.
Dopiszę
tylko coś o tych memach.
Czy
zauważyliście, że te pieski i kotki wyglądają, nie jak zaspane grzeczne
zwierzaki, a raczej, jak zwierzaki na mega kacu?
Ja
tak w poniedziałek nie wyglądam.
I
tak sobie myślę, że może niektórzy mogliby się zastanowić nie nad okropnym poniedziałkiem,
a nad trzeźwą niedzielą?
To
tak na marginesie… i to taki pomysł, sugestia, nie moralizowanie.
Ale
ja też się Wam do czegoś przyznam.
Ja
praktycznie każdego niedzielnego poranka śpiewam pod nosem – „Dziś niedziela
dzień wesoły, bo nie trzeba iść do szkoły.”
A
potem jest poniedziałek i całkiem kolorowa rzeczywistość, bo wychodzę z pracy o
12 30.J
Tak.
Teraz możecie się na mnie wkurzać.:)
Komentarze
Prześlij komentarz