To już było, ale…



Miałam zwariowany tydzień, składający się z przyjemnych wydarzeń, bezmyślnego działania oraz jednej imprezy.
Jak już wiecie, w sobotę 29.09.  skończyłam 40 lat i podzieliłam się tym z Wami na blogu i FB. Oczywiście wśród Was mam kolegów z pracy, co spowodowało w poniedziałek falę uścisków i życzeń, które brzmiały mniej więcej tak:
- Nareszcie skończyłaś 40 lat, już nie jesteś młoda- oczywiście na taką uszczypliwość pozwoliła sobie osoba, która jest moją dobrą koleżanką.
- I jak się z tym czujesz?
- Już czterdzieści lat?
- Witaj wśród czterdziestek.
Natomiast następnego dnia dowiedziałam się, że życie zaczyna się po czterdziestce. 
A ja myślałam, że to było wtedy, gdy moja mama i tata..., no wiecie;)
Ale wrócę do poniedziałku.
Kiedy podeszła do mnie uczennica i złożyła mi życzenia, to już wiedziałam, że moi koledzy coś knują. Uczniowie nie mają dostępu do moich danych na FB, nikt nie ma, bo nie pokazuje się tam moja data urodzin.
Spojrzałam głęboko w oczy koleżance K., która wyparła się jakichkolwiek knowań na mój temat.
No i stało się, na jednej lekcji rozbrzmiało nagle z głośników.
- Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień.
Dostałam życzenia, które cała szkoła słyszała.
Miło. Bardzo miło;)
Wieczorem tego samego dnia już nie było mi tak miło, ponieważ zatrzasnęłam w samochodzie kartę do niego, torebkę z dokumentami i portfelem oraz klucz od domu taty. No i nie było to w Jabłonnie, a w Łomiankach.
Pojechałam po tatę, który wracał z wyjazdu zwanego przeze mnie "Kółka wzajemnej adoracji", no i chciałam mu wyjść na przeciw.
Jakim cudem zatrzasnęłam kartę?
Ano, mam takiego pilota, co to mogę samochód otworzyć z zewnątrz, ale żeby go zamknąć, muszę zrobić to ręcznie od wewnątrz. No i zawsze w lewej ręce trzymam kartę, a prawą zamykam. Z tym, że tym razem w ręku trzymałam telefon.
Uświadomiłam to sobie, gdy usłyszałam trzask drzwi. 
Tata i jego znajomi byli w tej fazie ubawienia, w której nie występują rzeczy niemożliwe do zrobienia i od razu zaczęli akcję ratunkową.
Moją propozycję wezwania ślusarza odrzucili i przeszli do działania.
Co się okazało. Po 19 00 łomiankowskie taksówki są poza zasięgiem, więc starszyzna podjęła decyzję, że pojadę bez dokumentów do domu po drugą kartę samochodem taty kolegi. Z tym, że musieliśmy dojechać tam autobusem.
Moja karta miejska została w domu, a ja mam awersję do jazdy na gapę.
Na szczęście w drodze na przystanek uradzili, że zadzwonią do M. i on nas podwiezie do samochodu kolegi taty. Okazało się, że M. nie może jechać, ponieważ wypił drinka, ale zadzwonił do brata, który zgodził się nam pomóc. Zanim przyjechał, starszyzna uradziła, że namówią go, żeby podwiózł mnie i tatę do Jabłonny. 
Na szczęście pan R. się zgodził.
Kiedy wróciliśmy z kartą do Łomianek, okazało się, że mój rodzic nie wziął od pana R. swoich dokumentów. Także trzeba było jeszcze do niego podjechać. Ale to nie koniec. Kiedy tata wrócił od pana R. wesoło oznajmił, że miał dokumenty przy sobie tylko zapomniał, że ma na sobie marynarkę. 
Koniec poniedziałku.
Wtorek.
Miałam umówioną wizytę u chirurga twarzowego, w celu usunięcia narośli na powiece. Ale to nie jest w tej opowieści najważniejsze. Raczej absurdy NFZ. 
Pani doktor oznajmiła, że machnie mi wszystko za jednym zamachem, ale że ma pozwolenie na dwa pypcie na wizytę, to muszę przez dwa kolejne dni donosić numerki. No i tak zrobiłam. Przez dwa dni latałam do przychodni po numerek, żeby wszystko się pani doktor w papierach zgadzało. Swoją drogą, niezły absurd. Zwłaszcza, że bazowała na moim słowie, które mogło okazać się nie wartym funta kłaków.  
Środa.
Moje spuchnięte oko wywołało w pracy falę współczucia. Ponad to od poniedziałku usiłowałam zerwać ze słodyczami, co się nie udało, bo dostałam dwie czekolady, jak nałogowiec dokupiłam sobie w środę rodzynek w czekoladzie, a pani dyrektor poczęstowała mnie czekoladkami tiktakami. 
(Dzisiaj jest 08.10. i nadal nie zerwałam ze słodyczami. Brak mi samozaparcia, a do tego wciąż ktoś mi daje słodycze)
Tak zdruzgotana swoją słabą wolą, wyszłam z pracy bez kurtki.
Tak na prawdę, to nie byłam aż tak zdruzgotana, ale na coś muszę zrzucić winę. A że nie mam na sobie kurtki, zauważyłam dopiero w metrze.
Do domu taty dojechałam zmarznięta. A że on remontuje piec, to u niego było jeszcze zimniej niż na dworze.
Miałam sprzątać i szykować dom na sobotnią imprezę, ale zrezygnowałam i pojechałam na zakupy. Podczas wędrówki po supermarkecie spociłam się, jak szczur, ponieważ miałam wypchany po brzegi wózek, którym nie dało się za bardzo sterować.;)
Impreza w sobotę była udana, ubawiłam się po pachy. Sporo tańczyłam, ale za mało. W sumie, mnie jest zawsze mało. Ale co zrobić, kolana nie te, wiek nie ten, powinnam się cieszyć, że jeszcze trochę podryguję.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka