Dwa rody - odc.33
Justyna i Małgorzata
W końcu zdecydowała się na wyjście z domu przed
poniedziałkiem, a nawet przed weekendem.
W czwartek przemykając pod ścianami dotarła niezauważona przez nikogo do garażu i szybko wsiadła do samochodu
matki. Ta patrzyła na nią zaskoczona jej obecnością, a jeszcze bardziej się
zdziwiła, kiedy zobaczyła że córka zamiast usiąść w fotelu chowa się pod deską
rozdzielczą.
- Czy uważasz, że to co robisz jest normalne?
- Nie, ale nie mam zamiaru natknąć się na Klamę, Dominik jest
jeszcze w domu, więc on też pewnie gdzieś się tu kręci.
Matka pokręciła głową na znak, że nie rozumie zachowania córki i
ruszyła do pracy. Dziewczyna usiadła w fotelu dopiero, gdy znalazły się na
ulicy.
Tymczasem Klama uśmiechnął się pod nosem – „W końcu wyszła –
pomyślał – czas się wziąć do roboty.”
W biurze Justyna zajęła się pracą, a Małgorzata odetchnęła widząc,
że z córką nie jest tak źle. Praca jednak minęła szybko i czas było wracać do
domu. Justyna od razu zmarkotniała, ale matka nie miała zamiaru się nad nią
użalać.
Kiedy stały przed drzwiami biura chciała już coś powiedzieć na
temat jej zmiennego zachowania, ale nie zdążyła, bo zatrzymał się koło nich
terenowy samochód.
Justynie oczy urosły, jak spodki, bo wysiadł z niego Klama.
- Pani wybaczy, ale porwę na jakiś czas pani córkę – zwrócił się
do Małgorzaty.
Justyna krzyknęła i chciała uciec, ale on tak się zatrzymał, że jedyną drogą
ucieczki była ta obok mamy, ale tam stał właśnie on, do tego szeroko uśmiechnięty.
- Wybaczam – powiedziała Małgorzata - tylko mi ją zwróć całą i zdrową.
- Oczywiście – powiedział, złapał dziewczynę w pół i opierającą
się wsadził do samochodu. Zablokował drzwi i zwrócił się do Małgorzaty.
- Mam nadzieję, że nie jest pani na mnie zła, za tak obcesowe
potraktowanie Justyny.
- Nie jestem zła – zaśmiała się Małgorzata i pomachała na do
widzenia córce.
Klama wsiadł do samochodu i ruszył. Justyna nic nie mówiła, bo nie
wiedziała, na kogo jest bardziej wściekła na niego, czy na matkę. Oraz czy
bardziej jest ciekawa, czy bardziej się boi co będzie dalej
Zerknęła w jego stronę, a on natychmiast spojrzał jej w oczy.
Odwróciła głowę.
Skąd mu się brały te szybkie reakcje? Kim był? Co ukrywał? I co
ważniejsze, gdzie ją wiózł?
Przestraszyła się nie na żarty, bo wyjechali na obrzeża Warszawy i
on ani myślał się zatrzymać.
- Gdzie jedziemy? – pisnęła.
- W moje ulubione miejsce – powiedział pogodnym tonem.
- Za miasto?
- Tak. Nie lubię miast. Wolę naturę, a ty?
Nie słuchała go, tylko panikowała. Zaczęła oddychać szybko i
patrzeć rozbieganym wzrokiem na okolicę. Było prawie ciemno, a jechali w stronę
Nowego Dworu Mazowieckiego, a za nim była – przełknęła ślinę – rzeka, lasy.
- Nie! – krzyknęła, a potem ciszej dodała – nie, proszę. Ja chcę
do domu, proszę wypuść mnie.
Klama spojrzał na nią zaskoczony i zdenerwowany tym, że dziewczyna
panikuje. Nie wiedział dlaczego to robi.
- Uspokój się – powiedział łagodnie i dotknął jej dłoni. Wyrwała
ją i wbiła się w kąt.
- Justyna, nie bój się.
Ale to nie pomagało, dziewczyna była co raz bardziej rozdygotana.
- No nie mów mi, że to przez to, że cię tak wtedy przestraszyłem.
To było dwa tygodnie temu?! – zirytował się, ale ona kręciła głową.
- Zawieź mnie do domu, proszę – szlochała.
Zatrzymał się w pierwszym możliwym, choć niefortunnym miejscu, bo
przy lesie. Wrzasnęła, kiedy złapał ją za rękę i lekko ścisnął.
- Nie rób mi krzywdy.
- Spójrz na mnie – powiedział rozkazującym tonem. Kiedy to zrobiła
znowu się odezwał - teraz posłuchaj uważnie, o co cię zapytam, dobrze? –
pokiwała głową na znak, że rozumie – Czego się z mojej strony obawiasz?
Odpowiedz krótko i z sensem, rozumiesz?
Znowu pokiwała głową, ale nie odpowiedziała, chmura paniki
zakrywała jej głowę.
- Oddychaj – słyszała, jak mówi – głęboko.
Posłuchała go i po chwili, znowu mogła jako tako, myśleć.
- Co cię tak przestraszyło?
- Nie wieziesz mnie na aukcję, prawda? – pisnęła.
Zrozumiał. Puścił jej rękę i oparł się o swoje siedzenie,
odetchnął.
- Nie mówisz tego poważnie? – spytał, ale zaraz sam sobie odpowiedział
– ty mówisz poważnie.
Patrzyła na niego błagalnie.
- Nie, nie wiozę cię na aukcję – powiedział spokojnie – wiozę cię
na moją działkę, nad Wkrą. Do mojego domu blisko lasu, bo chcę z tobą
porozmawiać w jakimś spokojnym miejscu.
- Twojego domu? – pytała zdziwiona, a on widząc, że już nie
panikuje, z powrotem włączył się do ruchu.
- Tak. Jednego z wielu, ale ten jest moim ulubionym. Daleko od
zgiełku, gdzie tylko szumi woda i las – mówił bardzo spokojnie, co pozwoliło
dziewczynie się wyciszyć, chociaż nadal pozostawała czujna. Dlatego opowiedział
jej, jak tam wszystko wygląda, gdzie co się znajduje i co on robi, jak tam
przyjeżdża.
- Latem można się kąpać w rzece, mam nawet pomost i ponton.
Dojechali do małej posesji. Automatyczna brama otworzyła się, a
podwórko momentalnie zajaśniało blaskiem kilku latarni i małymi halogenami
podświetlającymi dom. A właściwie mały domek z drewnianych bali. Na podwórku znajdowała się również duża
huśtawka ogrodowa, a także urządzenia gimnastyczne.
Klama otworzył drzwi od samochodu i pomógł jej wysiąść. Nie
opierała się, wyglądała na zmęczoną i zrezygnowaną.
Otworzył drzwi od domu i
zanim weszli do środka usłyszał jej szept.
- Obiecujesz, że nic mi nie zrobisz?
Spojrzał na nią z czułością.
- Obiecuję – i wprowadził do środka.
Dom miał dwa pokoje, salon i sypialnię. Kuchnia była na wpół
otwarta, a łazienka była ogromna, z dużą wanną z jacuzzi. Wszystko było
umeblowane ze smakiem, w kolorach jasnego brązu i zieleni. Nie było dużo
bibelotów, ale na dwóch kanapach stojących pośrodku pokoju, nie brakowało
małych poduszek i koców.
Zaprowadził ją do jednej z nich.
- Siadaj i rozgość się, zaraz przyniosę coś do picia.
Miły ton głosu mężczyzny uspokoił dziewczynę na tyle, że nawet
zdjęła kurtkę.
Zdziwiła się, że było w środku tak ciepło, ale najwidoczniej Klama
był tu wcześniej i włączył ogrzewanie.
Nie przyniósł jej alkoholu tylko ciepłe kakao, sam miał w kubku
identyczne.
- Najlepsze na stres – powiedział i usiadł na krześle naprzeciw
niej.
Kiedy wypiła kilka łyków ciepłego napoju, wyjął jej naczynie z rąk
i postawił na szklanym stole. Potem usiadł koło niej i złapał za dłonie.
Delikatnie, ale na tyle mocno żeby nie próbowała ich wyrwać.
- Nie wiem od czego zacząć – powiedział i nabrał powietrza w
płuca, kiedy je wypuścił zaczął mówić.
- Nie jestem dobrym człowiekiem, ale ciebie bym nigdy nie
skrzywdził. Rozumiesz? Nigdy. Nie jestem Moharem - skrzywiła się na to imię – nie skrzywdzę
cię. Kolejna rzecz. Bardzo cię przepraszam za ten pistolet, ale ja tak żyję.
Jestem zaufanym twojego brata, a jednym z moich obowiązków, jest brać jego
wrogów na siebie. Muszę być czujny. Ale ty oczywiście tego nie mogłaś wiedzieć,
bo twój ojciec nigdy cię nie wtajemniczał w nasz świat. Chciał cię chronić, ale
się nie udało. Zderzyłaś się z nim, jak ze ścianą.
Patrzył w jej błyszczące oczy i uśmiechnął się lekko.
- I żeby nie przedłużać przejdę do rzeczy – odetchnął – podobasz
mi się odkąd cię po raz pierwszy zobaczyłem. Jak mnie Dominik przyprowadził do
waszego domu. Miałem z 23 lata, a ty 17. Byłaś w ogrodzie i uczyłaś się czegoś,
a twoje włosy lśniły w słońcu takim blaskiem, że aż mi dech zaparło. Ale
wiedziałem, że nie mam szans na bycie z tobą. Mogłem się tylko tobą cieszyć na
odległość. Ale mimo, że nie mogłem z tobą być, poprzysiągłem sobie, że zabiję
każdego, kto cię skrzywdzi.
Przerwał na chwilę żeby się zastanowić, co jej dalej powiedzieć.
- To ja zabiłem Mohara, nie twoi bracia. Zrobiłem to bez rozkazu,
za co mi się później dostało, ale to było nieważne, najważniejsze, że byłaś
cała i zdrowa – Justyna wpatrywała się w niego zasłuchana i nawet nie zdawała
sobie sprawy, że bezwiednie się do niego przysuwa, z czego on skorzystał i ją
co raz bardziej obejmował. Kontynuował opowieść - a potem Dominik powiedział mi
żebym z tobą jeździł jako ochroniarz. Byłem w wniebowzięty, a ty okazałaś się
zołzą - zaśmiała się lekko zawstydzona – spadłaś z piedestału na ziemię i
okazałaś się kobietą z krwi i kości, a nie jakąś niedotykalną nimfą. I
spodobałaś mi się jeszcze bardziej. A potem okazało się, że ja też ci się
podobam. I że zaufany, to nie jakiś trędowaty stwór, tylko ktoś, kto może się
spodobać siostrze szefa i nikt nie będzie mu robił z tego powodu problemu –
odgarnął jej jasne kosmyki włosów z czoła. Uśmiechała się – a jak zobaczyłem,
że odmrażasz sobie dla mnie tyłek, to zrozumiałem, że będziesz moja. I będziesz
– obiecał, a potem ją pocałował. Nie uciekła, tylko szepnęła.
- Czarujesz mnie.
- Trochę – uśmiechnął się i mocno ją objął. Nie opierała się,
tylko go całowała, a nawet sama otoczyła go ramionami.
Sprawiła mu tym ogromną radość, bo obawiał się, że po przeżyciach
z Moharem, trudniej będzie mu do niej dotrzeć. Ale ona wpadła ufnie w jego
ramiona i wiedział już, że jest cała jego.
Robert i Małgorzata
Kiedy Robert zobaczył, że Małgorzata sama wchodzi do domu, zdziwił
się i od razu spytał.
- Gdzie Justyna? Nie była z tobą w pracy? Jednak została w pokoju?
- Za dużo pytań na raz – śmiała się – ale odpowiedź jest tylko
jedna.
- Tak? Jaka?
- Jest z Klamą.
- Tak? – zdziwił się – nie boi się już?
Małgorzata wzruszyła ramionami.
- A ja wiem, jutro nam powie.
- Jak to jutro? – zdenerwował się Robert.
- Klama ją porwał, ale obiecał oddać.
- Czy ty właśnie mi mówisz, że ona i zaufany Dominika...
- Dokładnie.
Robert uśmiechnął się.
- To dobrze, zaopiekuję się nią, a my możemy przestać się martwić.
- Też tak uważam – pocałowała męża
policzek – i myślę, że skoro jej nie ma w domu. Dominik pojechał gdzieś
z Krystianem, to mamy trochę czasu dla siebie.
- Podoba mi się to co mówisz – objął żonę i pocałował.
ATAK GODZINA 15 00
Andrzej
Jak zwykle o 14 00 poszedł do baru mlecznego, znajdującego się w
budynku sąsiadującym z jego biurem, na obiad. Zazwyczaj spędzał tam około pół
godziny, a potem szedł na krótki spacer do Parku Skaryszewskiego.
Tam przemyślał najważniejsze sprawy i podejmował najtrudniejsze
decyzje.
I tak było i tym razem. Szedł zamyślony alejkami, gdy nagle z
pomiędzy drzew wyszedł jakiś facet ubrany, jak wojskowy. I to był jego błąd.
Gdyby szedł ubrany, jak zwykły spacerowicz, Andrzej nie zwrócił by na niego
uwagi, ale w stroju a la Schwarzenegger z filmu „Komandos”, rzucał się w oczy od razu. I to, uratowało Andrzejowi życie. Napastnik bardzo
szybko wyciągnął spluwę i wystrzelił w jego stronę całą serię. Ale Korecki już
leżał na ziemi i celował w niego. Nie zastanawiał się, czy zostawić go przy
życiu, po prostu strzelił mu w twarz. Facet w moro upadł.
Andrzejowi opadły
emocje i poczuł ból w lewym boku i w ramieniu.
- Cholera,
oberwałem – obejrzał rany, były to draśnięcia, ale dosyć obficie krwawiły.
Mężczyzna dźwignął
się na nogi i lekko się zatoczył, ale mimo to ruszył w kierunku trupa. Jedną
ręką trzymał się za bok, a drugą przeszukał mu kieszenie. Znalazł tam jedynie
złożoną kartkę. Rozłożył ją i zaklął, a drugi raz, jak uświadomił sobie, że jak
zwykle nie wziął ze sobą telefonu, bo nie lubił jak ktoś mu przeszkadza w
myśleniu.
Nie zwracając
uwagi na to, że kilka osób się na niego gapi, pobiegł ile miał sił w nogach do
biura. Kiedy wpadł do środka wykrzyknął do sekretarki.
- Dzwoń do mojego
teścia, natychmiast.
Sam sięgnął po
swój telefon i próbował się dodzwonić do żony. Ta nie odbierała. Zaklął. Na
bank jechała samochodem z dziećmi i w
hałasie nie słyszała telefonu. Nie było co zwlekać.
- Dzwoń do teścia,
a jak się dodzwonisz powiedz, żeby ściągał wszystkich do domu. To jest atak. Ja
jadę po Kaśkę.
Pani Danusia
przyjrzała się pozostawionej na stole kartce. Było tam napisane:
Godzina 15 00 zlikwidować Lipskich.
Wlademar Lipski i
Daniel Lipski – samochód pułapka. Nie mają ochrony
Zofia Lipska –
restauracja „Smakosz.” Nie ma ochrony.
Katarzyna Lipska –
pod domem, kiedy będzie wyjmować dzieci z samochodu. Granat. Nie ma ochrony
Oskar Lipski – w
biurze. Nie ma ochrony.
Ewa Lipska – przy
wyjściu z uczelni. Dominik Kryński jej tam nie chroni.
Andrzej Korecki –
w parku Skaryszewskim. Nie ma ochrony
Pani Danusia spokojnie sięgnęła po telefon i zadzwoniła do
Waldemara Lipskiego, odezwał się sygnał zajętego połączenia. „Czyli jest
szansa, że jeszcze żyje.” – pomyślała i jeszcze przez kilka minut usiłowała się
z nim połączyć. Bezskutecznie.
- To bez sensu, jest 15 20, więc albo żyje albo już nie. Czas
pokaże.
Waldek i Daniel
Jak zwykle w okolicach 15 00 wybierali się do domu na obiad. Zocha
co prawda umówiła się z Igorem, ale łaskawie zostawiła im jedzenie do
podgrzania.
Rozgadani wyszli z bramy kamienicy, w której znajdowało się biuro
i spokojne podeszli do samochodu. Waldek już złapał za klamkę, gdy Daniel
zwrócił mu na coś uwagę i obaj panowie oddalili się trochę od samochodu.
Powodem ich chwilowej zmiany planów był zaparkowany nieopodal żółty bentley,
który bardzo im się spodobał. I to im uratowało życie. Bo punktualnie o 15 00
bomba zegarowa pod ich samochodem eksplodowała. Siła uderzenia była tak duża, że
wywróciła ich na ziemię, ale na szczęcie prócz kilku zadrapań nic im się nie
stało. Daniel podczołgał się do ojca. Ten leżał wpatrzony w niebo.
- Tato, nic ci nie jest?
- Nic – powiedział tamten – połóż się na ziemi i odbezpiecz broń.
Na pewno ktoś tu przyjdzie żeby sprawdzić, czy żyjemy.
I nie pomylił się, jakiś dwóch facetów w wojskowych mundurach i z
bronią wycelowaną w ich piersi wychyliło się zza lekko zniszczonego żółtego
bentleya.
- Myślisz, że żyją? – spytał jeden ochrypłym ze zdenerwowania
głosem.
- Raczej tak – powiedział drugi, bardziej opanowany – daleko
stali, nie? Trzeba dobić, póki leżą nieprzytomni.
I w tym momencie obaj stracili życie, Waldek i Daniel strzelali
celnie.
Potem wstali i otrzepali ubrania.
- Żeby na własnym terenie spotykały człowieka takie rzeczy.
- Jak na mój gust, to bomba została przyczepiona dużo wcześniej.
Pamiętaj, że ja wczoraj byłem tym samochodem z Anką w kinie.
- Raczej nie, bo ochroniarze sprawdzali rano wóz i mówili, że jest
czysto. Z drugiej strony, stał tu cały czas i nikt go nie pilnował. Z resztą,
to nie jest na razie ważne, bo nadal pozostaje pytanie, kto za tym stoi?– i
nagle Waldka olśniło.
Zdenerwowany wyjął telefon i zadzwonił do Zochy, akurat wtedy,
kiedy sekretarka Andrzeja usiłowała się z nim połączyć.
Zocha
Około 12 00 zadzwonili do niej z restauracji „Smakosz” i
poinformowali, że Igor właśnie tam miał się z nią spotkać, a nie jak się
wcześniej umawiali w „Bordo” na Chmielnej. Zocha wcale się tym nie zdziwiła.
Igor był zmienny, jak w kalejdoskopie, więc takie zagranie bardzo do niego
pasowało. Kiedy o 14 00 przybyła na miejsce, on już tam był. Zdziwiła się, że
wybrał takie miejsce. Stolik mały, pod dużym oknem, gdzie każdy przechodzeń
mógł im zajrzeć do talerza. Wystrój taki sobie, misz masz. Połączenie tawerny z
łowickim folklorem. Na szczęście dla Igora
jedzenie mieli dobre, bo gdyby nie, Zocha nie omieszkałaby zrobić mu
awantury.
W okolicach 15 00 Igor powiedział.
- To dziwne, że wybrałaś to miejsce.
- Ja? – zdziwiła się – przecież to ty?
- Jak to? Przecież zadzwonili do mnie około 13 00 i powiedzieli,
że zmieniłaś lokal. Zdziwiłem się, bo przecież ty nie lubisz takich
nieestetycznych miejsc.
- Do mnie ktoś zadzwonił i powiedział, że widzimy się tutaj –
powiedziała i zastanowiła się – ciekawe…
I nagle usłyszała potężny ryk silnika i natychmiast wyjrzała przez
okno.
- Uważaj! – krzyknęła i zerwała się z miejsca.
Do lokalu, w miejscu gdzie siedziała z Igorem wjechał duży
samochód, na jeszcze większych kołach i
staranował wszystko. Zocha przytomnie schowała się za małym murkiem
oddzielającym ich od kolejnego stolika i nieruchomo czekała na to, co się dalej
stanie.
Wielki samochód pomału wycofywał się na ulicę. Goście restauracji
uciekali z krzykiem, wszędzie było pełno kurzu. Właściciel lokalu wybiegł i
nerwowo machał rękoma przed maską potwora.
W tym momencie Zocha poczuła w kieszeni, że telefon jej wibruje.
Odebrała.
- Zocha uciekaj, Igor to nasz wróg.
- Absolutnie nie – powiedziała spokojnie – Igor właśnie został
przejechany przez wielki samochód, który wtarabanił się do restauracji, w
której jedliśmy obiad.
- Nic ci nie jest?
- Nic.
- Już z Danielem po ciebie jedziemy.
- Jestem w restauracji „Smakosz.”
- Miało być „Bordo?!” Z resztą nieważne. Spróbuj stamtąd wyjść i
schowaj się w jakiejś bramie, czy coś?
- Dobrze.
Skończyli rozmowę akurat w momencie, kiedy usłyszała trzaśnięcie
drzwiczek pojazdu. Spojrzała w stronę gdzie powinien być Igor. Ten leżał twarzą
do ziemi i się nie ruszał, ale nie krwawił, więc może tylko go potrącono.
Usłyszała huk i zobaczyła, jak wrzeszczący właściciel wyleciał w
powietrze i walnął o ścianę. W brzuchu miał ogromna dziurę.
Zocha nie traciła czasu. Kiedy agresorzy weszli przez zbitą szybę
do środka, ona już na czworaka przeszła za kontuar, a stamtąd na zaplecze. Dopiero
wtedy się podniosła i ile sił w nogach pobiegła na zewnątrz. Obsługa jej nie
przeszkadzała, wszyscy byli w sali jadalnej i gapili się na ciało szefa. Przed
nimi wyrosło dwóch rosłych facetów w stroju rodem z poligonu i w kominiarkach
na twarzy. Ustawili wszystkich przy ścianie i przeszukali lokal. Nigdzie nie
było śladu Zochy.
Daniel, Waldek i Zocha
Wściekli bandyci postanowili wszystkich rozstrzelać, ale zanim
zdążyli to zrobić, pod zniszczonego „Smakosza” podjechał zniszczony żółty
bentley. Ze środka wyskoczył Waldek z Danielem i dwoma żołnierzami.
Nie bawili się w negocjację, od razu odstrzeli napastników.
A do spanikowanych ludzi powiedzieli.
- Już po wszystkim. Jesteście wolni, zaraz będzie policja i się
wami zajmie. My tymczasem zarekwirujemy ten samochód.
Jeden z żołnierzy usiadł za kierownicą wielkiej terenówki i
odjechał. Waldek zauważył leżącego Igora. Normalnie by nawet nie chciał na
niego splunąć, ale nie chciał żeby facet ginął w jego porachunkach.
- Daniel sprawdź czy żyje.
Chłopak nachylił się i sprawdził puls.
- Żyje, ale jest nieprzytomny.
- Zapakujcie go do samochodu, ja dzwonię po Zochę.
Jego dzielna żona schowała się trzy budynki dalej i tam też
podjechali. Szybko wsiadła do samochodu i mocno uścisnęła męża.
- A ten, co tu robi? – zdziwiła się widząc nieprzytomnego Igora
przypiętego pasami na przednim siedzeniu.
- Jedzie na wycieczkę, a co myślałaś? – zaśmiał się Waldek,
chociaż wcale mu nie było do śmiechu.
Daniel siedział razem z rodzicami z tyłu i nad czymś się
zastanawiał.
- Żółty kolor jest do bani, wszyscy się gapią.
- Może i tak, ale to odwróci uwagę ludzi od naszych twarzy.
Usłyszeli syreny policyjne, mundurowi nadjeżdżali do „Smakosza.”
- Wyliczone jak w zegarku. Jest strzelanina, przyjeżdżają po 20
minutach, żeby czasem nie oberwać – powiedział Waldek – i to nam pozwala
zniknąć.
Popatrzył na syna.
- Pamiętaj o tym. Na takie sprawy masz tylko 20 minut, nie
zdążysz, siedzisz w areszcie i życie ci się niepotrzebnie komplikuje.
- Dobrze, dobrze.
- A co z resztą? – zaniepokoiła się Zocha – co Oskarem, Ewą, Kaśką
i Andrzejem. Co z dziećmi?!!
Zdenerwowanie żony udzieliło się Waldkowi.
- Niech każdy dzwoni do wybranej osoby. To może być zmasowany
atak.
Kaśka, Andrzej i Waldek
Około 14 30 odebrała dzieci z przedszkola i już miała zamiar
jechać do domu, kiedy przypomniała sobie, że nie ma w lodówce kilku produktów. Normalne by jej to
zajęło 10 minut, ale wszystko się przedłużyło przez małego Jacusia. O ile
starsze dzieci same szybko wyszły z wozu, to maluchowi musiała podstawić stelaż
wózka. Oczywiście stelaż się zepsuł i nie mogła go rozłożyć. Wkurzona wpakowała
go z powrotem do bagażnika, a małego wzięła w nosidło i razem z dziećmi poszła
do sklepu.
W tym czasie rozdzwonił jej się telefon, który zostawiła w
samochodzie. Jak to zazwyczaj w takich
niekomfortowych sytuacjach bywa, w kolejce stała niezdecydowana
staruszka, która koniecznie musiała skosztować każdej wędliny, zanim kupiła
jedną. A Kaśce ręka już odpadała od trzymania nosidełka.
Kiedy w końcu udało jej się ruszyć do domu, było już po trzeciej.
Pod dom podjechała około godziny 15 20 i zobaczyła tam
niecodzienny widok.
Po pierwsze, na drodze stał palący się wrak samochodu, a sąsiad
stracił większość parkanu. Po drugie, na trawniku ziała ogromna dziura, obok
której leżały dwa trupy. Po trzecie, samochód Andrzeja leżał na dachu, ale jego
samego nigdzie nie widziała. Powiedziała do dzieci.
- Siedźcie cicho, ja poszukam taty.
Ale kiedy wyszła z samochodu, zauważyła męża siedzącego na
krawężniku i płaczącego.
Szybko do niego podbiegła. Kiedy ją zobaczył, szybko wziął ją w
ramiona i płakał jak dziecko.
- Co się stało? – pytała -
czemu płaczesz?
Nie był w stanie nic powiedzieć, tylko szlochał i ją całował.
Po bardzo długiej chwili spojrzał na nią i wychrypiał.
- Ty żyjesz, a dzieci?
- Żyją.
Wskazał na palący się wrak.
- Myślałem, że się spóźniłem. Że was już nie ma.
- Ale, co się tu stało?
- Potem, potem – chrypiał i płakał.
Nagle zadzwonił do niego telefon. To był teść.
- Andrzej, dobrze cię słyszeć. Co u ciebie?
- Żyję i Kaśka z dziećmi też. To zmasowany atak.
- Skąd wiesz?
- Znalazłem przy jednym z napastników listę odstrzału nas
wszystkich.
- Tak myślałem- mruknął Waldek – ale skoro jesteś cały, to
zabieraj Kaśkę i dzieciaki do domu, a sam jedź do Oskara, bo nie odbiera. Tylko
zwołaj ludzi.
- Nie musisz mi powtarzać.
- Spotkamy się na miejscu.
- A Ewa?
- Ewa nie odbiera, ale o nią się nie martwię. Przy niej zawsze się
ktoś kręci od Kryńskich. Dominik nie spuszcza jej z oka.
- Zatem do zobaczenia u Oskara.
- Oby.
Ewa i Dominik
Od kilku dni nie odzywała się do Dominika, była na niego tak zła,
że nawet zastanawiała się, czy go jeszcze kocha. I wcale się nie zdziwiła, że
jeszcze bardziej się na niego wściekła, kiedy zobaczyła go opartego o słupek
przy wyjściu z uczelni. Podeszła do niego i uderzyła go z całej siły w ramię.
- Nienawidzę cię – krzyknęła i zamilkła zaskoczona swoją reakcją.
- Lepsze to niż milczenie – odparł zimno i potarł bolące ramię.
- Nie będę z tobą rozmawiać – powiedziała ciszej i odeszła.
- Zawsze mówiłaś, że ludzie powinni ze sobą rozmawiać i wszystko
sobie wyjaśniać – poszedł za nią.
- Nie mamy sobie nic do powiedzenia. Kupiliście mnie i to bez
mojej wiedzy.
Złapał ją za ramię i odwrócił w swoją stronę.
- Puść mnie – warknęła i dopiero teraz spojrzała mu w twarz.
Był wściekły, a ona go na dodatek uderzyła. Ale sama też była
wściekła i zawiedziona i nieszczęśliwa.
- Nie puszczę cię dopóki nie porozmawiamy – wycedził przez zęby.
Podeszło do nich dwóch kolegów Ewy.
- Ewa, czy potrzebujesz pomocy? – spytali nieśmiało, bo widzieli
jak wygląda Dominik i woleliby jednak nie pomagać.
- O – zaśmiał się Dominik – zjawili się twoi rycerze.
- A żebyś wiedział. Przynajmniej są… - urwała, nie miała zamiaru
ściągać na siebie i na chłopaków jego gniewu.
- No jacy? Bardziej romantyczni? Mili? Wychowani? – mocniej
uścisnął jej ramię.
To była najgorsza wściekłość Dominika jaką widziała, obawiała się,
że może jej coś zrobić. Nie dlatego, że tego by chciał, ale dlatego, że nad
sobą nie zapanuje.
- Odejdźcie chłopaki – powiedziała do kolegów.
- Ale Ewa… – zaczął jeden.
- Nic mi nie będzie. To mój narzeczony, dam sobie radę.
- Jak chcesz – i oddalili się oddychając z ulgą.
- Niby tak mnie nienawidzisz, a jednak awansowałem z chłopaka na
narzeczonego – wycharczał.
Jak ona mogła sobie z nim poradzić? Byli w miejscu publicznym, ale
jemu to nie będzie robiło różnicy. Jak będzie chciał ją walnąć to ją walnie, a
jak będzie chciał coś zdemolować, to zdemoluje. Ale ona też była wściekła. I to
jej dodało odwagi.
- Nie boję się ciebie -
wyrwała ramie i wyciągnęła palec w jego stronę – nie boję się ciebie i teraz
sobie odejdę.
- Spróbuj – zachęcił ją.
- Nie będziesz mi groził.
- Na razie jeszcze nie zacząłem.
- Idę.
- Idź – zachęcił ją i czuł, że ta sytuacja zamiast go jeszcze
bardziej wkurzać zaczęła go śmieszyć. Znowuż Ewa widząc, że Dominik złośliwie
się uśmiecha, wahała się przez chwilę, co ma zrobić. Po czym podjęła decyzję,
odwróciła się na pięcie i zaczęła uciekać.
- Brawo. Co za odwaga – krzyknął za nią.
Nie miał zamiaru jej gonić na piechotę. Podszedł do samochodu i
kątem oka zauważył, że z uliczki wychodzi facet z bronią. Akurat na Ewę.
Krzyknął za nią.
- Ewa, padnij – nie wierzył, że posłucha, ale musiało coś być w
jego głosie, bo zaległa plackiem na ziemi. Dominik nie był pewien czy tuż
przed, czy tuż po tym, jak napastnik wystrzelił z broni. Jego człowiek, który
miał jej pilnować oddał strzał w stronę zamaskowanego mężczyzny, a ten upadł na
ziemię. Dominik zauważył drugiego wroga
i na szczęście zdążył go zlikwidować, zanim ten wyciągnął broń. Podbiegł do
Ewy.
- Nic ci nie jest? – ukląkł przy niej.
- Odczep się – powiedziała, ale zamiast z nim walczyć, przylgnęła
do niego.
- Wstawaj, znikamy stąd.
- Nie mogę – powiedziała.
- Dlaczego?
- Nogi mi się trzęsą.
Podniósł ją szybko i zaniósł do samochodu. Odjechali, a na miejscu
zostali tylko gapie i dwa trupy. Pocisk, który miał ją trafić na szczęście nie
zrobił nikomu krzywdy, utkwił w drzewie.
Oskar, Daniel, Andrzej i Waldek
Do biura wdarło się dwóch zamaskowanych facetów i od razu
wycelowało pistolety w jego stronę. Oskar nie spanikował, siedział spokojnie za
biurkiem i czekał na rozwój sytuacji.
Skoro jeszcze nie był martwy, to znak, że zaraz ktoś przyjdzie i zacznie z nim
gadać. A jak zacznie gadać, może nawet mu się uda jakoś z tego wywinąć. I nie
mylił się. Po chwili do środka weszło jeszcze dwóch facetów, tak samo
zamaskowanych, jak ci pierwsi. Tylko, że jeden z nich utykał i miał dziwnie
przykurczoną rękę. I ten właśnie się odezwał.
- Znowu się spotykamy Oskarze.
- Jeżeli mnie znasz – powiedział chłopak spokojnie – to czemu
ukrywasz się za maską. Chyba powinienem poznać twarz człowieka, który ma mnie
zabić.
- Powoli, powoli mój chłopcze – zaśmiał się tamten nieprzyjemnie –
najpierw pogadamy.
- Dobrze. Może na początek powiesz mi czym ci się naraziłem?
- Nie tylko ty, ale cała twoja parszywa rodzina.
- Ooo, jest aż tak źle?
- Na szczęście już nie żyją. Ale ciebie zostawiłem sobie na deser.
W tym momencie zadzwoniła Oskarowi komórka. Nie ruszając się z
miejsca zobaczył, że to dzwoni ojciec. Zdziwił się, że tajemniczy wróg nawet
się tym nie zainteresował. To dało Oskarowi do myślenia. Facet był amatorem,
więc istniała szansa, że uda mu się wyjść z tego cało.
- A czemu ja na deser?
- Bo dostałeś mnie na deser.
- Robi się ciekawie – Oskar pomału przejmował pałeczkę w rozmowie
– a kiedy?
- Wszystko w swoim czasie. Najpierw moi chłopcy trochę się z tobą
pobawią.
- Zgadzam się, tak powinno być, ale dobrze jest wiedzieć, za co
się dostaje.
- Udajesz odważnego, czy to głupota – zahuczał jeden z napastników
spod kominiarki.
- I tak mam dostać łomot i tak, ale robię co mogę żeby go odwlec w
czasie – przyznał Oskar.
- Nie wierzę, że jesteś taki odważny – odezwał się tajemniczy wróg
– jak cię znałem, to raczej robiłeś
gacie i nawet nie potrafiłeś porządnie zabić człowieka.
Oskar zrobił się czujny. Facet go znał, ale kim był? Nie mógł
sobie przypomnieć. Może dlatego, że kominiarka tłumiła lekko głos. Ale
postanowił jakoś się dowiedzieć z kim ma do czynienia. Facet był nieostrożny,
może się więc z czymś wygada.
- Czyli się znamy. To ułatwi ci sprawę, prawda? – pytał Oskar –
wiesz, gdzie uderzyć, znasz moje słabe punkty. Wiesz na przykład, że panicznie
się boję bicia po twarzy, a w ogóle nie znoszę wykręcania rąk. Tak było na
treningach.
- Właśnie tak. A najbardziej wkurzało cię to, jak dostawałeś bęcki
od młodych żołnierzyków twojego ojca – kulejący mężczyzna zaśmiał się
nieprzyjemnie.
„Trafiony, zatopiony” – pomyślał Oskar, a głośno powiedział.
- Wybacz mi, że cię wtedy nie zabiłem, ale wiesz, to był mój
pierwszy raz. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Co Łysy?
Facet wrzasnął i zerwał kominiarkę. Wszyscy spojrzeli na jego
zdeformowaną twarz. Nie miał oka, a oczodół zasłaniała opaska, ale nie to było
najgorsze. Mężczyzna miał połatany policzek i połowę czaszki tak, jakby ktoś
zszywał worek ziemniaków.
Oskar wykorzystał ten
moment nieuwagi i zerwał się do ataku. Momentalnie obezwładnił dwóch facetów z
bronią. Jednego kopnął w gardło, a drugiego zastrzelił z pistoletu, który od
dłuższego czasu trzymał na kolanach. Wycelował w człowieka, który przyszedł z
Łysym i powiedział.
- Nie przewidziałeś jednego trenerze, Stany Zjednoczone pomogły mi
się zmienić z naburmuszonego chłoptasia w mężczyznę – strzelił do kompana
Łysego, a potem wycelował w niego.
- Nie będę cię pytał dlaczego – powiedział Oskar – bo doskonale
rozumiem twoje powody i wcale ci się nie dziwię, że chciałeś się zemścić. Ale
wiesz? Głupio zrobiłeś. Jakoś przeżyłeś
i miałeś szansę uciec z naszymi pieniędzmi na drugi koniec świata i
zacząć od nowa. Nikt by cię nie ścigał. Ale nie, ty postanowiłeś wziąć odwet.
Ty i zbieranina nieznanych ci ludzi. Myślałeś, że ci się uda pokonać całą i
dobrze zorganizowaną rodzinę. Człowieku! Takie rzeczy udają się tylko w
filmach. Warto było?
- Nie – Łysy przełknął ślinę.
- Tym razem nie nawalę i trafię celnie. Żegnaj – i wstrzelił. A
dla pewności wpakował mu w pierś cały magazynek.
Kiedy Waldek, Daniel i Andrzej wpadli do niego do biura, właśnie
dzwonił po ludzi, żeby mu uprzątnęli bałagan. Kiedy zobaczył rodzinę
powiedział.
- To był Łysy – i się rozpłakał, bo zdał sobie sprawę, że mógł
stracić wszystkich najbliższych i to by była jego wina.
- Łysy? – pytał Waldek – przecież go zabiłeś?
- Właśnie nie. Źle strzeliłem. I widzisz, co się narobiło? Znowu
wszystko przeze mnie.
Daniel podszedł do brata i poklepał po plecach.
- Ale naprawiłeś wszystko na medal i nikt z nas nie zginął.
Oskar odetchnął.
- Tato, nie jestem godny nosić twojego nazwiska.
- Przestań tragizować – warknął Waldek – co było, to było.
Myślisz, że tylko ty spartoliłeś pierwszy strzał? Mnie się tak ręce trzęsły, że
udało mi się porządnie człowieka odstrzelić chyba dopiero za dziesiątym razem.
- Naprawdę?
- Tak. Dlatego ogarnij się i ciesz się, że żyjemy.
Andrzej milczał przez chwilę i zaciskał pięści. Potem podszedł do
Oskara i wyrżnął mu pięścią w szczękę.
- To na pamiątkę, żebyś pamiętał, żeby następnym razem nie
zostawiać za nami ogonów. Mało mamy wrogów?!
- Uspokójcie się – powiedział Daniel i stanął między mężczyznami –
jeżeli macie wskazywać winnego, to jest nim tata.
- Ja? – Waldek zdziwił się.
- Tak. Bo ty kazałeś mu go zabić.
- Masz rację – zaśmiał się Waldek – ale mnie nie uderzycie, chyba,
że wam życie niemiłe.
O dziwo Waldek tym zdaniem rozładował atmosferę i wszyscy czterej
się roześmiali.
- Jedźmy do domu – dodał.
Kiedy wychodzili z biura, Andrzej powiedział do Oskara.
- Przepraszam, że cię uderzyłem.
- Należało mi się – przyznał Oskar.
kolejny odcinki 18 lipca
Musze podkreślić że te opowiadanie jest bardzo ciekawe.Czyta się go odlotowo.
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę i dziękuję za miłe słowa:)
OdpowiedzUsuń