Chłopaki z ferajny, czyli życie warszawskiego półświatka


Chłopaki z ferajny, czyli życie warszawskiego półświatka
Myślę, że będzie to ciekawy temat, nie tylko dla Warszawiaków, ale i dla osób mieszkających całkiem gdzieś indziej.
Temat będzie obejmował czasy z początków XX wieku.

Kim byli chłopaki z ferajny i czym w ogóle była ferajna?
Ferajna oznacza osoby, które bardzo dobrze się znają i są ze sobą mocno zżyte.
Ale w przypadku warszawskiej ferajny, nie chodziło tylko o przyjaźń, ale i o pewne zasady, zachowania, oraz wspólne cele, najczęściej uzyskiwane poza granicami prawa.
Nie było jednej ferajny, w zasadzie każda dzielnica posiadała swoją grupę. Była czerniakowska, wolska czy z Powiśla. W jej skład wchodziło kilkunastu młodych chłopaków, którzy znali się od dziecka. Później wyrastali na dorosłych mężczyzn i może nie nadużywali już tego znaczenia, ale nadal przynależność do grupy oznaczało, bycie w ferajnie. Kim byli? Chłopakami z przestępczych, robotniczych i biednych rodzin. Wychowywała ich ulica, na której obowiązywała hierarcha i zasady. Dzielili świat na swoich i frajerów. Frajerem był każdy, kto nie należał do żadnej grupy albo po prostu był obcy. Bandy te obstawiały określony teren i miały nad nim kontrolę. Nie zawsze walczyły między sobą, ale kiedy jedna ferajna z drugą się zeszły, mogło być niebezpiecznie. Proszę pamiętać, że w tamtych czasach posiadanie noża(kosa), kastetu(szpadryna) czy innej pałki, było niemal atrybutem każdego młodego chłopaka z ulicy.
Co do zasad, którymi kierowali się ci ludzie, na pierwszym miejscu postawiłabym lojalność. Co by się nie działo, nie wolno było wydać kumpla. Mało tego, nie należało wydawać kolesia z innej ferajny, ponieważ walki walkami, ale honor był ponad wszystkim. Osoba, która była nielojalna, stawała się zdrajcą i frajerem i nie miała lekkiego życia lub o wiele częściej, miała bardzo krótkie życie. Kolejna rzecz, nie zaczepiało się osób nie należących do ferajny, ale mieszkających na tym samym terenie. „Swoich” się nie ruszało.
Inną nazwą dla ferajny była granda – czyli zgrana grupa chuligańska.

Warszawa na początku XX wieku nie była najpiękniejszym i najlepszym miejscem do życia. Miasto było małe, zaniedbane, pilnowane przez rosyjskich żołnierzy, którzy cieszyli się złą sławą(zaborca rosyjski robił wszystko, żeby nam obrzydzić życie). Na obrzeżach miasta powstawały całe ulice slumsów, zamieszkiwanych przez napływowych bezrolnych chłopów, którzy przybyli do miasta za chlebem. Zasilali oni grupę robotników, którzy pracowali przez wiele godzin w fabrykach, na przykład na Woli. Szczytem awansu społecznego było zostanie stróżem nawet w byle jakiej kamienicy. Stróż nie cieszył się szacunkiem (albo szaconkiem), ponieważ donosił władzom rosyjskim, a po 1918 policji o tym, co się dzieje w okolicy. Niestety, znaczna część chłopów pozostawała bez pracy i często dołączała do licznej i bardzo zróżnicowanej grupy przestępczej.
Nikt nie działał sam (to znaczy, na pewno były takie osoby, ale te nie dostawały swojej nazwy, jak ci, których będę wymieniać poniżej).
Niektórzy złodzieje parali się tym fachem rodzinnie, niektórzy zbierali się w grupy specjalizując się w konkretnej dziedzinie „sztuki” złodziejstwa. Do niektórych zajęć nadawali się jedynie młodzi i zwinni chłopcy, a w innych potrzeba było doświadczenia i cierpliwości. Oczywiście i tutaj była zachowana hierarchia. Na samym szczycie gangsterskiej drabiny stali kasiarze, tacy jak Szpicbródka, czyli Stanisław Cichocki. Inni należeli do grup politycznych, np. bojowników PPS-u, którzy robili przekręty finansowe, czy też działali, jak mafia, trzęsąc określonym terenem i zbierając haracze. Tutaj przodował Tata Tasiemka, czyli Łukasz Siemiątkowski czy Doktor Łokietek – Jerzy Rawicz, ale do nich wrócę później. Mamy też morderców, takich, jak Wiktor Zieliński, którego próby złapania przez policję śledziła cała Polska albo znany z powszechnej ballady Felek Zdankiewicz.
I mimo, że ci przestępcy, począwszy od mafiosów, morderców, złodziei do zwykłych chuliganów, łamali nagminnie prawo i żaden zwykły obywatel nie chciałby stanąć na ich drodze, to i tak cieszyli się o dziwo! sympatią społeczeństwa. Za swe wyczyny trafiali nie tylko za kratki, ale i do piosenek podwórkowych i kabaretowych. Społeczeństwo polskie z wypiekami na twarzach czytało kolejne doniesienia o udanych skokach na banki czy też o bijatykach między np. bojowcami z PPS-u, a komunistami czy też z narodowcami. Oczywiście porządny obywatel nie zapuszczał się na robotniczą Wolę czy też zaniedbany Czerniaków, dlatego też łatwo im było czuć sympatię, to wszelakiego rodzaju Antków i Andrusów. Gdyby jednak spotkali takiego w swoim domu lub dostali kosą gdziekolwiek, nie było by im już do śmiechu.
Jednak czytając doniesienia o napadach czy śpiewając piosenki o okolicznych apaszach, solidaryzowali się z przestępcami, którzy działali przeciwko rosyjskiemu zaborcy. A sami przestępcy uważali za honorowe i patriotyczne wylądowanie na Pawiaku.
Po I wojnie światowej, władza polska była legalna, ale za to nie lubiano policjantów. Cała niechęć była skierowana w ich stronę. Ludzie naśmiewali się z policji, kiedy tej nie udało się zapanować nad walczącymi na ulicach bojówkarzach, czy kiedy nie złapali najbardziej krwawego przestępcy.
Policja była nieskuteczna, słabo opłacana i nikt ich nie szanował.

Poniżej podaję tytuły i przykładową piosenkę, krążącą po Warszawie o życiu półświatka.
„Na Wolskiej pod Kogutem”, „Bal na Gnojnej”, „Felek Zdankiewicz”
„Andrusów król”, „Miałam ja andrusa”, „Królowa Powiśla.” I inne.
„Grandziarz z Powiśla” Romana Cackowskiego

Wiecie państwo, ktom ja taki,
Gdzie ja mieszkam, jak się wabię?
Znają wszystkie mnie chojraki
No i knajpy wszystkie prawie.
Ja z Powiśla grandziarz cwany
Willa moja – Kępa Saska,
I w cyrkułach meldowany,
Pech mam w kartach i do paska.

Oj, bo ja nie żartuję,
A jak ci przefunduję
To ryj ci pęka,
Pode mną każdy stęka.
Bo tego ja ci grzeję,
Aż dusza mi się śmieje,
Ja z tego wszystkiego znan
I bawię się, jak pan.

Raz ci frajer wlazł mi w drogę:
Przychlapnął się do mej Mańki
Zastąpiłem jemu drogę
I wyciąłem cięte bańki.
Ja go palnę pięścią w oko –
Zalał się wnet posoką.
Jak poprawię raz i drugi,
A on, brachu, zaraz w cugi.

Oj, bo ja nie żartuję….

Płynę sobie raz bulwarem,
Była to wieczorna pora,
Spotkałem się z pudłem starem,
Co służyło u doktora.
Ja jej gadam o miłości,
Ona mówi , że po ślubie,
Nie trajluj no panna gości,
Ja ci cnotki już nie zgubię

Oj, bo ja nie żartuję…

Na samych obrzeżach Warszawy, tam gdzie były wysypiska śmieci, czy glinianki, znajdowały się budynki zrobione z byle czego,  odpadów, drewna, cegieł czy papy. Mieszkało w nich kilka lub kilkanaście rodzin. Nazywano te tereny pekinami i stąd wywodzili się najgroźniejsi bandyci, nożownicy, różnego rodzaju złodzieje, a także prostytutki zwane motylami lub nocnymi ćmami. Tutaj znajdowali schronienie wyrokowcy. Ludzie ci działali nocami, a we dnie odsypiali ciężką „pracę.”
Kolejną grupę stanowili żebracy, którzy łączyli się w klany, które  decydowały kto i gdzie może żebrać. Wszelakiego rodzaju samodzielne działanie na tym polu mogło spotkać się z ich agresją. Żeby należeć do bandy włóczęgów czy żebraków, trzeba było znać ich zasady i przepisy. Każdy klan posługiwał się pewnymi znakami, czy to ostrzegającymi innych przed niebezpieczeństwem, czy też informujących, że w danym domu można liczyć na hojność mieszkańców. Znaki te były umieszczane np. na drzwiach, ale znane były tylko żebrakom i włóczęgom.
Oczywiście każdy żebrak musiał mieć odpowiednie akcesoria do „pracy”. I tutaj nie napiszę niczego, co mogłoby Was zdziwić. Całkiem zdrowi mężczyźni przemieniali się w kulawych starców, niewidomych czy chorych. Ubrani w łachmany zaczepiali ludzi o kilka groszy. Także kobiety parały się tym procederem, na przykład pożyczały dziecko i wyłudzały pieniądze na zrozpaczone matki. Po Warszawie grasowali fałszywi księża zbierających na potrzebujących oraz dobrze znani nam osobnicy proszący o kilka groszy na bilet powrotny do domu. Byli również żebracy zarabiający muzykowaniem, co przynosiło im znaczny dochód, gdyż grali znane i sentymentalne melodie, a to skłaniało przechodniów do wrzucenia im kilku groszy do futerału.
Najbardziej obrotni żebracy nie byli biedni. Co jakiś czas gazety donosiły, że po śmierci jednego czy drugiego włóczęgi w jego rzeczach znajdowano całkiem pokaźną sumkę (a raczej sumkie) pieniędzy.
Kolejnymi grupami „zawodowymi” byli złodzieje: kasiarze, doliniarze, lipkarze, pajęczarze czy obiadowcy.
Kasiarz, osoba specjalizująca się w skokach na sejfy, jak wspomniany przeze mnie wcześniej Szpicbródka.
Doliniarze, byli to kieszonkowcy, działający na ulicach Warszawy. Często działali improwizując sztuczny tłum np. na Kercelaku (bazar w Warszawie, poniżej będzie o nim trochę więcej), naciągając ludzi nie tylko na grę w trzy karty, ale też okradając nieuważnych gapiów. Lipkarze byli to włamywacze, którzy wspinali się po ścianach domów, po rynnie, gzymsach i parapetach i włamywali się przez okna do domów. Pajęczarze kradli suszące się na strychach ubrania. Po I wojnie światowej, kiedy wokół panowała wielka bieda, nie miało znaczenia, czy odzież była cała, czy połatana, ponieważ ludziom brakowało pieniędzy i ubrań, więc pajęczarzom każdy „towar” schodził.
Obiadowcy, okradali sklepy podczas przerw obiadowych

Podczas I wojny światowej, jedni ginęli na frontach obu stron walczących inni dorabiali się fortun. Nie przeszkadzało im to, że każdego dnia wojny, kary za przestępstwa były coraz surowsze. Cofający się Rosjanie wywozili sprzęt i ludzi, do wygłodzonej Warszawy weszli Niemcy. Dla mieszkańców stolicy życie toczyło się dalej, ale pojawiły się dwa nowe typy z pod ciemnej gwiazdy, szmugler i paskarz. Szmuglerzy przywozili żywność z prowincji, mimo zakazu władz okupacyjnych, a paskarze gromadzili towar i podbijali ceny rynkowe.
Po I wojnie światowej wszystkie zawody półświatka pozostały i działały w najlepsze, mimo, że przeciwnikami nie byli już Rosjanie czy Niemcy, a opisana przeze mnie wyżej policja i kulawe jeszcze polskie prawo.
Warszawa rozrastała się, powstawały nowe budynki, na ulicach pojawiły się samochody, stawiano pomniki i pozbywano się symboli zaborcy rosyjskiego.
Mimo tych pozytywnych zmian, początki II Rzeczpospolitej nie były łatwe. Wszędzie panowała bieda, jedni łapali się jakichkolwiek zajęć, na przykład moja prababcia Helena zbierała chrust w Kampinosie i zanosiła na własnych plecach do miasta, sprzedając je za grosze do bogatszych domów. Mój stryjeczny dziadek Marian, w swojej książce, „W pogoni za tęczą”, szczegółowo opisuje, jak jako dzieciak dostał kilka groszy na cukierka (jednego cukierka), co było świętem. Opisywał, jak natknął się na rzesze żebrzących weteranów pod kościołem. Mieli puste oczy i nie mieli nadziei na lepszą przyszłość.
Bieda niosła za sobą zwiększoną ilość przestępstw. Mężczyźni, którzy po I wojnie światowej, czy też po polsko – bolszewickiej powinni zdać broń, nie robili tego. Dochodziło do oddawania strzałów na ulicy. Bojówki komunistyczne podkładały bomby, a bojówkarze PPS- u strzelali do komunistów. Ale życie toczyło się dalej. Doliniarze okradali nieuważnych przechodniów, oszuści sprzedawali naiwnym złote góry, a nad tym wszystkim panowali szefowie ferajny, a może lepiej było by napisać, gangów.
I tu przejdę do mojego ulubionego miejsca na warszawskiej Woli, czyli na Kercelak.
Kercelak, był to największy bazar w Warszawie. Nazwa pochodziła od właściciela parceli Józefa Kercelego, który po powstaniu styczniowym urządził targowisko wzdłuż ulicy Okopowej. W 20- leciu międzywojennym można było tam dostać wszystko. Odwiedzali to miejsce ludzie biedni i bogaci. Ale przede wszystkim był to teren działań gangsterów polsko – żydowskich. Tata Tasiemka i Doktor Łokietek, trzęśli całą okolicą. Ten pierwszy był zasłużonym bojowcem PPS-u, radym Warszawy, dostał nawet Krzyż Niepodległości od samego prezydenta Ignacego Mościckiego (odebrano mu go przed wojną), drugi wykształcony, doktor chemii, również związany z PPS-em, komendant partyjnej milicji w Warszawie, ale przede wszystkim gangster.
Zajmowali się ściąganiem haraczy z handlarzy na Kercelaku, Tata Tasiemka zbierał je przesiadując w knajpie „Aleksandrówka”, znajdującej się na obrzeżach bazaru. Jeżeli handlarz popełnił wykroczenie, dostawał mandat w wysokości 150 złotych, a drzwi budki zostawały zabite gwoźdźmi. Przy poważniejszych przewinieniach gangsterzy organizowali „rozprawę”, podczas której za jedzenie (kawior i szampan) płacił pechowy kupiec. Jeżeli ktoś próbował donieść na Tasiemkę czy Łokietka, temu obcinano uszy.
I tyle jeżeli chodzi o romantyczną wizję gangsterki ze znanych piosenek podwórkowych. Na Kercelaku działały nie tylko grube ryby, ale i mniejsi gracze. Wszelakiego rodzaju oszuści, paserzy, złodzieje, którzy opychali trefny towar naiwnym kupującym.
No i na koniec chciałam napisać jeszcze kilka słów o prostytutkach zawsze związane z przestępczym półświatkiem. Były luksusowe prostytutki, które pracowały w domach publicznych, np. przy ulicy Mostowej, później Towarowej i pod czujnym okiem bajzelmamy, ale i te gorsze tak zwane ćmy, motyle, czy też prostytutki chustkowe lub inaczej rogówki. Te drugie, obowiązkowo raz na tydzień przechodziły badania lekarskie. Prostytutki działały na korzyść półświatka, narajały frajerów, którzy byli okradani przez ich fagasów.
Ale nie tylko dlatego o nich piszę. Ich życie pokazywało całą nędze życia biedoty dwudziestolecia międzywojennego. Młode dziewczyny, niepiśmienne, często miały dwie drogi „kariery”, pracę w fabryce lub prostytucję. Nawet najęcie się do kogoś na służbę mogło wiązać się „usługami” świadczonymi panu domu. Kobiety oddawały się za kąt do spania i miskę jedzenia. Najbiedniejsze z nich, świadczyły usługi mężczyznom w bramach, w parkach i krzakach na Powiślu. Tam gdzie działał półświatek i gdzie żyli biedni robotnicy. Prostytutkę można było wynająć za 3 kilo cebuli, a na wsi nawet za 50 groszy.
I tym niewesołym akcentem kończę temat warszawskiego półświatka. Temat ledwie dotknięty, ale myślę, że ciekawy, i że w piątek na wykładzie u staruszków zrobi furorę.:)

Bibliografia:
Wikipedia
Marian Skowroński „W pogodni za tęczą”
Bronisław Wieczorkiewicz „Warszawskie ballady podwórzowe. Pieśni i piosenki warszawskiej ulicy”
Wiedza własna, nabyta drogą czytania książek i dobrych stron internetowych, wykorzystywana do przygotowywania z młodzieżą musicali na przedstawienia na „Kercelaku”, który co roku odbywa się we wrześniu na ulicy Chłodnej. W moim dorobku są takie wielkie dzieła, jak „Kup pan papugie”, „Felek”, „Bal na Chłodnej, czyli cała Warszawa zobaczyć musi to” czy też „Chłopaki z ferajny” oraz  jeszcze jeden scenariusz na 100 – lecie przyłączenia Woli do Warszawy, ale nie pamiętam tytułu, chyba „Andzia.” Wspomagam się również Wiechem Wiecheckim.:) Oczywiście kto był, to widział, resztę można zobaczyć na zdjęciach i filmikach robionych przez urząd Woli i wolskie szkoły. O!
Moi byli uczniowie, jeżeli śledzą tego bloga, mogą zaświadczyć, że były to wiekopomne dzieła.:)))
Zwłaszcza sceny z pistoletami, gdzie chłopcy zamiast krzyczeć pif paf, krzyczeli pium pium, niemalże jak miecze świetlne z Gwiezdnych Wojen.:)



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka