Nulla - odc.3
Codzienność w bazie Instytutu
Życie
w bazie było zwykłe, jak u przeciętnego Kowalskiego. Posiłki, sprzątanie,
trochę pracy, trochę nauki i zabawy. Mimo, że każdy z nas miał swoje
mieszkanie, to jadalnia była miejscem naszego najczęstszego pobytu. Było to
centrum życia towarzyskiego i plotek. Do gotowania wyznaczeni byli dyżurni,
ponoć każdy miał swoją kolej. Ja nie dostałam jeszcze przydziału. Okazało się,
że moi nowi koledzy są bardzo towarzyscy i jeżeli nie są na misji lubią się
rozerwać i zabawić. Także przez bity tydzień wyciągali mnie do klubów i knajp,
z których wracałam w szampańskim humorze.
-
Cześć – wyrwał mnie z zamyślenia głos. Spojrzałam na nieznajomego mężczyznę, po
czym mu się przyjrzałam. Typowy przedstawiciel motocyklistów wyścigowych.
Wysoki blondyn, dobrze umięśniony, ale szczupły. Szelmowski uśmieszek, błysk w oku
i mamy…
-
Kameleon – nie spytałam, tylko powiedziałam.
-
Skąd wiedziałaś – uśmiechnął się promiennie.
-
Nie dasz rady zmienić oczu.
-
Jak to, mam zielone.
-
Nie chodzi o kolor, a o spojrzenie.
-
Naprawdę? – był autentycznie zaskoczony.
-
Tak – powiedziałam z przekonaniem.
Bez
słowa ruszyliśmy korytarzem prowadzącym z kwater do części biurowej Instytutu.
Nie zdążyliśmy zrobić nawet trzech kroków, jak zobaczyliśmy pędzącego w naszą
stronę Roche. Był wściekły.
-
Co się stało? – zagaił życzliwie Kameleon.
Roche
przystanął i warknął.
-
Ja kiedyś stracę cierpliwość i go zabiję – i odszedł.
-
O kogo chodzi? – spytałam.
-
Znowu miał starcie z Tytanem. To nasz niepokorny brat, któremu natura dała
ogromną siłę, ale poskąpiła mózgu.
-
Chyba go nie poznałam?
-
Nie, Tytan rzadko u nas bywa. Ma, jakby to powiedzieć, specyficzny sposób bycia
– zauważył w moich oczach ciekawość – nie, nie chcesz wiedzieć jak żyje i co
robi. W każdym razie kłócą się z Roche jakby byli braćmi. Roche chce go czegoś
nauczyć, przekonać do swoich racji. A tamten z uporem maniaka odpowiada, że
Roche ma małego, bo żadna kobieta się do niego nie klei.
-
I to go tak wkurza? – zdziwiłam się.
-
Roche dwa lata temu stracił żonę. Zginęła na misji – dokończył smutno Kameleon.
-
A tamten tego nie wie?
-
Wie, ale uważa, że to nie powód żeby żyć w pojedynkę.
-
Biedny Roche.
Kameleon
roześmiał się.
-
Nie taki biedny, ale za to bardzo uczuciowy.
-
Pójdę z nim porozmawiać.
-
To chyba nie najlepszy pomysł – mruknął Kameleon, ale mnie już przy nim nie
było.
Zapukałam
delikatnie do drzwi mieszkania Roche.
-
Czego?! – usłyszałam warknięcie.
-
To ja, Nulla.
-
Wejdź.
Weszłam
i spojrzałam na rozwścieczonego kolosa.
-
Coś chciałaś?
Zapomniałam
języka w buzi. Bo właściwie co miałam mu powiedzieć? Przyszłam tutaj kierowana
impulsem, a nie konkretnym działaniem.
-
Nie wiem – wybąkałam.
Spojrzał
na mnie marszcząc brwi.
-
Nie wiesz?
-
No bo najpierw chciałam przyjść cię pocieszyć, ale teraz stwierdziłam, że to
bez sensu, bo jestem nowa. Nie znam cię, a ty możesz to uznać na wścibstwo… -
jąkałam się pod naporem jego wzroku. W końcu uśmiechnął się lekko i powiedział.
-
Siadaj – i nalał mi soku do szklanki.
-
Nie masz co się mną przejmować – zaczął mówić – Tytan i ja przyjaźnimy się od
lat, co nie znaczy, że mnie nie wkurza. Do tego, jak nie ma argumentów od razu
wsiada na moją osobę i brak zainteresowania kobietami.
-
A jak jest naprawdę?
Spojrzał
na nią i spytał z uśmiechem
-
Podrywasz mnie?
-
Nie – zaprotestowałam – nie, tylko tak pytam.
-
Nie denerwuj się, przecież nie mam pretensji. Poza tym ja kochałem tylko moją
żonę. A ty mogłabyś być moją córką, więc nie obraź się, nie jesteś w moim
przedziale wiekowym.
-
To ile ty masz lat? – wydukałam
-
A ile mi dajesz?
-
35.
-
Miło, ale mam 52. Tylko, że nasze zdolności spowalniają proces starzenia.
Pomarszczę się koło 100, a
padnę jak nie na misji, to w wieku około 120 lat.
Wybałuszyłam
oczy.
-
Co?!!!
-
Nie powiedzieli ci? Treningi i rozwój zdolności wydłuża nam życie, ale zabiera
inną rzecz.
-
Jaką?
-
Płodność – zobaczył przerażenie w moich oczach i uśmiechnął się współczująco –
jeżeli chcesz mieć dziecko, spróbuj teraz, bo za trzy lata ci się nie uda.
Przykro mi.
-
Ale nie mam z kim – powiedziałam rzeczowo, czym zaskoczyłam siebie i jego.
-
Szukaj – uśmiechnął się – ale na mnie nie licz. Jestem za stary i od lat
bezpłodny. I nie mam dzieci. Także z młodszego pokolenia jest tylko bratanek i
bratanica. Zauważyłaś zapewne, że w ogóle jest nas bardzo mało. Zazwyczaj nie
mamy czasu na dzieci albo żenimy się za późno żeby je mieć. Wystarczy, że jedno
jest już bezpłodne i klapa. Chociaż – przerwał na chwilę – moja i Szefa siostra
ma męża z zewnątrz i drugą córkę. Kiedy
zrezygnowała z pracy w Instytucie, tak jakby wróciły jej funkcje rozrodcze i
mimo 45 lat urodziła zdrową dziewczynkę. Niestety nie wiemy, czy ma jakieś
zdolności, nasza siostra nie chce żebyśmy się do niej zbliżali.
-
Szef i ty jesteście braćmi? I macie jeszcze siostrę?
-
Szef nic ci nie mówił? – zdziwił się Roche, a ja pokręciłam przecząco głową –
Przez wiele lat pracowała z nami, ale jak zginął jej pierwszy mąż Calme,
odeszła.
Ile
jeszcze zagadek tutaj mnie spotka. Roche i Szef braćmi, tajemnicza siostra.
Małżeństwa wśród swoich, bezpłodność.
Nagle
usłyszeliśmy głośny gong.
-
Oho, wołają na obiad – Roche wstał, a ja razem z nim. Poszliśmy coś zjeść.
Myślenie zostawiłam na później.
Stołówka
była ogromną salą, z ośmioosobowymi stolikami i wygodnymi, wyściełanymi
krzesłami. Pod jedną ścianą znajdował się szwedzki stół z wszelakimi
smakołykami, a po przeciwnej stronie, zamiast muru znajdowało się ogromne okno.
Także wnętrze stołówki praktycznie przez cały dzień mogło być skąpane w słońcu.
Całe pomieszczenie mogło gościć do 200 osób, a i tak nie było by ciasno. Nad
nami wisiały trzy duże i nowoczesne żyrandole.
Na pozostałych ścianach nie było okien, za to mnóstwo drzwi prowadzących
w głąb budynku Instytutu. Gdy weszliśmy tam z Roche w uszy uderzył nas wesoły
gwar i stuk sztućców o talerze.
Kilka dni później siedziałam razem ze
wszystkimi w stołówce i pałaszowałam zupę pomidorową, gdy nagle moje całe ciało
przeszedł dreszcz. Włoski na karku stanęły mi dęba i mrowienie w lewej ręce
stało się nieznośne. „Co jest?” pomyślałam, potem rozejrzałam się po ludziach.
Wszyscy siedzieli spokojnie i konsumowali obiad. Gdzie niegdzie ktoś się głośno
zaśmiał. Pomyślałam, że to jakaś spóźniona reakcja organizmu na intensywne
treningi. Ale uczucie podenerwowania i niepokoju nie mijało, wręcz miałam
ważenie, że jest coraz gorzej.
-
Słuchajcie – zwróciłam się do kolegów – coś jest nie tak, czuję jakieś ogromne
niebezpieczeństwo.
Spojrzeli
się na mnie, jak na wariatkę.
-
Tutaj? – zaśmiał się Elastiq, miejscowy człowiek guma.
-
Tak, tutaj.
-
Niemożliwe – niedowierzał – większość z nas by to wyczuła. Coś ci się pomyliło.
-
No nie wiem, cała się trzęsę i to coraz bardziej.
-
Może przyjęłaś za dużo witamin? – podpowiadał Kameleon.
-
Nie.
Drzwi
otworzyły się z hukiem i do środka wszedł wysoki i potężnie zbudowany
mężczyzna. Nie dorównywał wyglądem Roche, ale też był imponujący. Rozejrzał się
po ludziach i uśmiechnął, uśmiechem drapieżnika. Nie wiem czemu, ale od razu
jego spojrzenie i uśmiech skojarzył mi się z wilkiem. Ruszył z pod drzwi. Mimo
dużych rozmiarów poruszał się szybko i lekko, pod bluzą widać było idealną grę
mięśni.
A
ja byłam coraz bardziej zdenerwowana. Czybży chodziło o niego?
-
Cześć – huknął – dawno mnie nie było, co?
Roześmiał
się przyjemnym barytonem.
-
Ależ sobie zrobiłeś wejście – powiedział ktoś poirytowany – czy ty nigdzie
normalnie nie wchodzisz?
-
Nie zrzędź, nie zrzędź – śmiał się do mówiącego – pewnie od roku nie wyszedłeś
na powietrze, tylko nadal siedzisz w tych swoich cyferkach.
Patrzyłam
na przybysza, który swobodnie przechadzał się między stolikami i zagadywał do
ludzi. A ja miałam wrażenie, że ten człowiek zabiera całą przestrzeń dla
siebie. Było to bezsensowne, bo stołówka była olbrzymia, ale on i tak jakoś ją
przerastał.
-
Kto to? – spytałam Kameleona szeptem.
-
Warg, nasz miejscowy wilkołak – odparł kolega i wrócił do przerwanego posiłku.
-
Wilkołak? Przecież one nie istnieją.
-
My też nie – przypomniał – ale on nie jest jednym z nas. Z tym, że pewnego dnia
spotkał na swojej drodze Szefa i on go do nas przygarnął. Nie jest pracownikiem
Instytutu, zazwyczaj mieszka gdzie popadnie, ale czasami wraca do nas. Ma tutaj
swoje mieszkanie, ale jest samotnikiem. Myślę, że Szef daje mu zadania, które
po nim przejmujemy. On łapie trop, podąża nim, a potem wkraczamy my. Nie wiem
na jakich zasadach to funkcjonuje. Ale w ciągu kilku lat pracował wspólnie z
nami, może ze cztery razy. Zna wszystkich, ale z nikim się nie przyjaźni, jest
odludkiem.
-
I jest niebezpieczny, nie zawsze panuje nad swoją zwierzęcą naturą – dodał
Elastiq.
-
Pewnie dlatego moje ciało tak reaguje – domyśliłam się.
Nagle
przybysz warknął i zaczął węszyć. I zamarłam. Spojrzał prosto na mnie i znowu
warknął.
-
Dlaczego na mnie patrzy? – spytałam.
-
Boisz się – Kameleon wzruszył ramionami – wyczuł to.
-
I co teraz?
-
Nie wiem.
Warg
ruszył w moją stronę, uśmiechał się szeroko, ukazując lekko zaostrzone kły. Starałam
się uspokoić organizm, ale on już wariował na całego. Siedziałam sparaliżowana
i czułam, że brakuje mi oddechu. Wszyscy obserwowali niecodzienne zdarzenie i
nikt nie rzucił mi się na ratunek. Gdy wilkołak stanął przy moim stole,
pomyślałam sobie. „No to po mnie.”
Ten
szybko obrócił mnie na krześle, tak że siedziałam twarzą zwrócona w jego
stronę. Potem postawił mnie na nogi i bezczelnie obwąchał moją twarz i włosy.
Wdychał mój zapach jakbym pachniała fiołkami.
-
Nowa twarz – mruknął mi prosto do ucha – miło, miło. Witam, jestem Warg,
wilkołak.
I
puścił mnie, a ja bezwolnie klapnęłam na stołek. Wpatrywałam się w niego i nie
byłam w stanie oderwać wzroku. A najgorsze było to, że byłam tego świadoma i
nic nie mogłam na to poradzić.
-
Jak się nazywasz? – mruknął.
-
Nulla – wydukałam.
-
Zatem Nullo – nachylił się nade mną – nie wiem, czy wiesz, ale nie można bać
się wilkołaka.
-
Wiem – pisnęłam.
-
No i co robisz? Boisz się.
-
Tak – to było straszne. Czułam się jak zahipnotyzowana i odruchowo mówiłam prawdę,
nawet nie próbowałam niczemu zaprzeczać.
-
Dziwne – powiedział w zamyśleniu – przecież jestem spokojny, więc skąd ta
panika?
-
Nulla wyczuwa niebezpieczeństwo, nawet ukryte – odezwał się Elastiq.
-
Taki dar, tak?
Potaknęłam
głową.
-
No to będzie problem – mruknął, po czym powiedział głośno – kto widział Szefa?
-
Jest u siebie – krzyknął ktoś.
Warg
w kilku susach doszedł do drzwi i wyszedł.
A
mnie jakby wszystko odpuściło. Mięśnie odmówiły posłuszeństwa i upadłam na
ziemię.
-
Nulla, co się dzieje? – spytał zaniepokojony Kameleon.
-
Nie wiem – pomału usiadłam – nie wiem, ale on mnie zniewolił wzrokiem.
-
Jak to? Przecież to nie wampir.
-
A ja wiem? Nie mogłam się ruszać. Czułam się, jakby on miał nade mną władzę.
-
Dziwne – powiedział Elastiq.
Nagle
rozdygotałam się i w oczach stanęły mi łzy.
-
Warg nie jest dla nas groźny – uspokajała mnie jedna z kobiet – nie ci nie
zrobi.
-
Możliwe – chlipnęłam - ale mój organizm wyczuwa w nim ogromne
niebezpieczeństwo. Może ono jest skierowane przeciwko mnie, nie wiem. Ale nie
chce już stawać na jego drodze.
Kameleon
klepnął mnie w łopatkę
–
Nie martw się, niedługo dostaniesz jakąś misję. Poza tym on nigdy nie przebywa
wśród nas zbyt dugo, co najwyżej kilka dni.
Na
szczęście już go więcej w Instytucie nie widziałam.
Misja – Boss finansowy
-
Czy ta lateksowa sukienka jest koniecznością? – złościłam się, bo nie mogłam
się usadowić na siedzeniu w busie tak, żeby mi nie było widać tyłka.
-
Wyluzuj – śmiała się z tylniego siedzenia Hate – kiecka jest niezła, poza tym w
jakiej normalnej pracy miałabyś możliwość wcielania się w tak różne role?
-
W teatrze? – spytałam złośliwie.
-
Powiedziałam normalnej – dziewczyna była w moim wieku, wysoka blondynka, o
ciemnoniebieskich oczach i idealnie zarysowanych, pełnych wargach. Złota sukienka
leżała na niej doskonale, opinając ponętne krągłości.
-
Zamiast się przekomarzać – przerwał Roche – powtórzcie co macie zrobić.
-
Dostać się na zamkniętą imprezę do Martineza, przeszukać mu dom i znaleźć akt
własności ziemi pana Alundo.
-
Dobrze, a co robicie jak wpadniecie.
-
Dajemy sobie spuścić łomot i czekamy na ratunek – powiedziała Hate.
-
Nie – parsknął Roche – ewakuujecie się tak szybko, jak się da. Hate łapiesz
Nullę za rękę i wasze zdolności współgrają, szybkość i znikanie. Ćwiczyłyście
to?
-
Tak – powiedziałam – ale w sali treningowej było łatwo.
-
Damy radę Nulla – Hate pracowała w Instytucie od dwóch lat, więc się nie
przejmowała, dla mnie była to pierwsza prawdziwa misja.
-
Nigdy nie byłam łatwą panienką – powiedziałam oburzona.
-
Dobra, jesteśmy na miejscu – Roche zatrzymał się przed nocnym klubem – idźcie i
oczarujcie jego ludzi, jego nie musicie, to stary zgred, ale pozwala swoim
żołnierzykom brać dziewczyny do siebie na imprezy. Także nie zawiedźcie.
Stanęłam
niepewnie na chodniku i poprawiłam sukienkę.
-
Będzie dobrze – Hate uścisnęła mnie za ramię – patrz na mnie i się ucz.
-
Ok. – burknęłam.
Z
wejściem nie miałyśmy problemu, dwie kobiety w obcisłych ciuszkach i ciałach
jak marzenie? Kto by ich nie wpuścił?
Rozejrzałyśmy
się po lokalu. Jak na mój gust nie było to zbyt ekskluzywne miejsce. Raczej
bawialnia dla młodzieży, niż elitarny klub nocny. Jedna duża sala, kilkanaście
stolików z barem po jednej stronie, po drugiej parkiet. Żadna rewelacja.
Powiedziałam o swoich przemyśleniach Hale, miała takie samo zdanie, jak ja.
Mogłyśmy rozmawiać ze sobą nawet nie patrząc w swoją stronę, miałyśmy aparaturę
przyklejoną do wnętrza ucha i wewnątrz ust. Byle tylko się nie całować z
języczkiem – jak to skwitował Teknic.
-
Siedzi tam na kanapie – pierwsza zauważyła go Hate.
-
Spaślak – orzekłam.
-
Masz rację, ale jego ludzie są niczego sobie.
-
Bycze karki bez mózgu – orzekłam.
-
I oto chodzi - po czym dodała – gotowa?
-
Tak.
Nie
robiłyśmy za panny lekkich obyczajów, wiec nie ładowałyśmy się im od razu na
kolana, ale usiadłyśmy przy stoliku nieopodal nich i sączyłyśmy bezalkoholowe
drinki. Miałyśmy miny zblazowanych kotek, które czekają na kogoś ciekawego.
Nawet trochę potańczyłyśmy ocierając się o siebie. Podziałało. Po kilku minutach,
dwóch żołnierzy Martineza dryfowało wokół nas. Uśmiechnęłyśmy się zachęcająco i
wciągnęłyśmy ich w swoją grę.
-
Ja biorę blondyna – poinformowała mnie Hate i uwiesiła się na jednym z nich.
Mnie pozostała łysa glaca ze złotymi łańcuchami na owłosionej klacie.
Chichotałyśmy
z ich żartów, tańczyłyśmy z nimi, w końcu zostałyśmy zaproszone do stolika
Martineza. Dostałyśmy drinki. Spojrzałyśmy na siebie ostrzegawczo, pić, czy nie
pić oto jest pytanie.
-
Idziemy przypudrować nosy – w końcu Hate uratowała sytuację.
Znalazłyśmy
się w zatłoczonej łazience.
-
Nie jest źle, chłopaki jedzą nam z ręki, ale trzeba ich zapędy przetrzymać aż
do prywatnej imprezy.
-
Damy radę, w końcu jest już 24 godzina.
-
Według Roche, oni zbierają się zazwyczaj około 1 w nocy.
I
tak też się stało. Zabrali nas do rezydencji bossa finansowego, która zaparła
nam dech w piersiach. Spory pałacyk imitujący styl barokowy, żeby od razu
pokazać gościom, że właściciel jest bogaty i lubi przepych. Wokół rozciągał się
zadbany ogród oświetlony setkami małych latarni. Sam budynek też był
podświetlony, przez co kojarzył mi się muzeum.
-
Łał ile tu musi być pokoi – zauważyła Hate.
-
I tylko jedna noc – mruknęłam ze smutkiem w głosie.
-
Sprawcie się dobrze dziewczynki, a może odwiedzicie wszystkie, w ciągu kilku
dni – łysa glaca pocałowała mnie w usta, a ja myślałam, że zwymiotuję, ale
musiałam grać dalej.
-
O to się nie martw – zachichotałam – jestem mistrzynią dobrej zabawy.
I
zmusiłam się do oddania pocałunku. Postanowiłam potem odkazić usta czystym
spirytusem. Musiałam go pohamować żeby nie władował mi języka do buzi, bo mógł
się zaplątać w micro kabelki.
W
środku budynku było, tak jak na zewnątrz, kit, tandeta i moje niedowierzanie,
że ktoś może tak mieszkać. Wszędzie stały złote figury naturalnego wzrostu. Na
rękach trzymały albo doniczki z kwiatami labo patery z owocami. Pośrodku
bawialni zamiast parkietu ustawiono kilka miękkich, niskich kanap i foteli. Jak
się w nie wpadło, to bardzo trudno było z nich się wygramolić. Po sufitem
pyszniły się monstrualne kryształowe żyrandole, takie jakie najczęściej widuje
się w kościołach, a nie w domach świeckich. Na ścianach wisiały kopie obrazów,
zahaczających chyba o wszystkie epoki, prócz starożytnych Chin. A to wszystko
rozmieszczone bez żadnego ładu i składu, aż mnie oczy od patrzenia bolały. W jednym rogu sali na podwyższeniu stała i
grała prawdziwa hiszpańska kapela, a pary kręciły się na parkiecie obok.
Wszędzie były tłumy ludzi, a szampan lał się strumieniami.
Chciałyśmy
się uwolnić od naszych „chłopaków”, ale chyba przesadziłyśmy w podrywie, bo
byli na nas napaleni, jak dzikie osły.
Udało
nam się uciec na kilka minut do łazienki.
-
Co robimy? – spytałam się Hate.
-
Dajemy się zaciągnąć do jakiegoś pokoju, pamiętaj, żadnych cichych kątów, musi
być pokój. Tam aplikujemy im „perfumy”, zamykamy drzwi od zewnątrz i spotykamy
się powiedzmy za 20 minut.
-
15 – spojrzała na mój błagalny wyraz twarzy.
-
Dobra 15 minut, na piętrze przy schodach. Tam się kręcą ludzie, nie będzie to
podejrzane.
-
Dobrze. Zatem do roboty.
Wróciłam
do łysej glacy i powiedziałam zalotnie.
-
Może byś mi w końcu pokazał jeden z tych pokojów, które obiecałeś ze mną
zwiedzić?
Facetowi
błysnęło w oku i odparł.
-
Oczywiście laleczko, jeśli tego pragniesz?
Wskoczyłam
mu na ręce i pisnęłam.
-
Oczywiście.
Zaniósł
mnie na piętro, które było galerią okalającą całą salę zabaw. Tam też
znajdowały się sypialnie dla gości i ich „partnerek”. Pierwsze trzy pokoje były
zajęte, dopiero czwarty okazał się otwarty, w którym na samym środku pyszniło
się wielkie łóżko. Łysa glaca nie bawił się w gry wstępne, od razu wylądowałam
pod nim.
-
Poczekaj kowboju – mruknęłam – nie tak szybko.
-
A na co ty chcesz czekać? – całował mnie po szyi – przecież chcesz żebym cię
zerżnął.
-
Jesteś wulgarny – oburzyłam się i usiadłam.
Oparł
się na łokciu i zaśmiał nieprzyjemnie.
-
Chyba nie zrezygnujesz?
Spojrzałam
mu w oczy, był wściekły i czuł się wyrolowany. Dlatego uśmiechnęłam się
promiennie i powiedziałam słodkim głosikiem.
-
Oczywiście, że nie, tylko nie bądź taki brutalny, ja mam delikatną skórę.
-
Baby – fuknął i pociągnął mnie na łóżko. Piknął mi zegarek.
-
Co to było? – spytał glaca.
-
Alarm w zegarku – przyznałam.
-
Po co?
-
A po to – z wszytej w ramiączko gumowej buteleczki wytrysnął mu w twarz środek
usypiający.
-
Co to… - padł obok mnie jak długi i zachrapał. Wstałam z łóżka i wypuściłam
powietrze.
-
Tak, 15 minut, to było aż nadto – wyszłam cicho z pokoju i zamknęłam go na
klucz, który wyrzuciłam do doniczki. Miałyśmy godzinę.
Hate
już czekała.
-
Dobra. Co dalej?
-
Mogłaś mi dać 20 minut – odparła niezadowolona Hate – było fajnie.
-
Zapomnij, mój śmierdział cytrynowymi perfumami, nie zniosłabym tego dłużej –
powiedziałam zimno.
-
Dobra, dobra – zaśmiała się dziewczyna – teraz niech nam Teknic łaskawie powie,
gdzie są biura.
W
słuchawkach coś trzasnęło i usłyszałyśmy jednocześnie.
-
Schody na końcu korytarza i drugie piętro, trzecie i czwarte drzwi na lewo.
Ruszyłyśmy
w tamtym kierunku, ale u stóp schodów stało dwóch ochroniarzy.
-
No to mamy okazję w końcu współpracować – Hate złapała mnie za rękę – znikamy.
Skoncentrowałam
się. Moja wspólniczka wiedziała, że muszę zobojętnieć na wszystko, co na
zewnątrz i, że ona musi mnie przeprowadzić. Ja szłam za nią posłusznie,
wpatrzona w pustkę.
-
Już – powiedziała. Stałyśmy na szczycie schodów. Spojrzałam w dół, ochroniarze
stali jakby nigdy nic.
-
Jak ty się między nimi przemknęłaś? – spytałam szeptem.
-
Szybko – uśmiechnęła się.
Znalazłyśmy
pierwsze drzwi i weszłyśmy do środka. Był to obszerny gabinet, o dziwo
urządzony ze smakiem, bez zbytniej ostentacji i
dekoracji. Czyli facet tylko się kamuflował udając nowobogackiego
festyniarza.
-
Stój na czatach – poleciła.
Wychyliłam
głowę na korytarz i nasłuchiwałam.
Tymczasem
Hate zaczęła robić wiatr. Zerknęłam na nią, poruszała się trzy razy szybciej
niż normalny człowiek w biegu. Przeglądała biurko, szafki biurowe, a nawet
szafę na ubrania. Wróciłam do obserwacji korytarza.
-
Tu nic nie ma – usłyszałam przy uchu. Podskoczyłam przestraszona.
-
Nie rób tak więcej – syknęłam.
-
Przepraszam – zaśmiała się dziewczyna – idziemy dalej.
Włosy
zaczęły stawać mi na karku.
-
Ktoś tu idzie – syknęłam.
-
Nie widzę – Hate wychyliła się na korytarz.
-
Ale ja czuję, chowajmy się.
-
Niby gdzie?
Wzruszyłam
ramionami i rozejrzałam się po pokoju.
-
Za kwiatek – wskazałam ręką doniczkę pod oknem.
-
Oszalałaś? – syknęła Hate.
-
Nie, za doniczkę nikt nie będzie właził. Łap mnie za rękę, znikamy, a ty
obserwuj w razie czego, przesuwaj nas, żeby nikt na nas nie wlazł.
Zanurkowałyśmy
za palmę. Zobojętniałam wchodząc w swoją głowę. Gdybym była sama, widziałabym
też, co się dzieje wokół mnie, ale jeżeli miała zniknąć również Hate, musiałam
się bardziej skoncentrować, a ona musiała być moimi oczami i uszami.
Traciłam
również rachubę czasu. Dla mnie to była minuta, a tak naprawdę…
-
Straciłyśmy 20 minut – usłyszałam syknięcie nad uchem – szybko, bo nasze
chłopaki niedługo obudzą się ze snu.
-
A ile nam zostało?
-
5 minut – Hate była bezlitosna – może 7. Szybko, do drugiego pokoju.
Znowu
stanęłam na czatach, a ona przeszukała bliźniaczo umeblowane pomieszczenie.
-
Chyba znalazłam - przeczytałam dokument – tak, to on. Zmywajmy się.
Wyszłyśmy
po cichu na korytarz.
-
Teknic, gdzie mamy najbliższy balkon? – spytałam.
-
Drzwi na wprost, ale tam są ludzie. Inne są na końcu korytarza.
Poszłyśmy
tam, ale drzwi były zamknięte. Wróciłyśmy pod pierwsze.
-
No dobra, znikamy – powiedziałam.
Hate się zgodziła. I w samą porę, bo na dole
słychać było krzyki.
-
Gdzie one są! Kim są?!
Ludzie
w pokoju myśleli, że przeciąg otworzył drzwi, a potem drugie, na balkon.
Zatrzymałyśmy
się tuż przy balustradzie.
-
Umiesz latać? – spytałam się Hate.
-
Latać? Nie, ale mogę się tak rozkręcić, że zamienię się w wir i jakoś
wylądujemy.
Dawaj.
Lot
w środku mini trąby powietrznej był zimny, a zderzenie z ziemią natychmiastowe.
Upadłyśmy jak długie.
-
Moje kości – jęknęłam i dźwignęłam się na kolana. Hate jęczała obok – coś ci
się stało?
-
Nie – powiedziała i usiadła. Na górze odezwał się głos.
-
Tam są, spuście psy! – to wrzeszczał łysa glaca.
-
O nie! – krzyknęłam i wystartowałam przed siebie, Hate dogoniła mnie i złapała
za rękę.
-
Gdy znajdziemy się za jałowcem przyspieszam – ostrzegła.
-
Dobrze – odkrzyknęłam i zaczęłam mieć wrażenie, że lecę. Przestałam się
zastanawiać nad stawianiem kroków, a zaczęłam patrzeć przed siebie.
-
Uważaj płot – krzyknęłam przerażona. Ale ona tylko odbiła się wraz ze mną od
ziemi i po chwili stałyśmy na jego szczycie. W oddali słyszałam szczekanie
psów.
-
Skaczemy – zarządziła Hate.
Po
chwili znowu leżałyśmy jak długie na ziemi.
-
Moje kostki tego nie przeżyją – jęczałam.
-
Nie marudź – pierwsza poderwała się na nogi Hate – uciekamy.
Pobiegłyśmy
dalej. Do szosy miałyśmy mały kawałek drogi, która prowadziła przez lasek. Za
nim czekał na nas bus z Tekniciem i Roche. Wpadłyśmy do środka, a samochód
zamiast ruszyć z piskiem opon, powoli wjechał na jezdnię.
-
Oni nas gonią! – krzyczałam.
-
Was, nie nas – powiedział Roche – więc znikać mi i to już!
Rozkazał.
Usadowiłyśmy się na siedzeniach i ponownie się skoncentrowałam.
Po
pół godzinie wyrwano mnie z transu.
-
Wszystko w porządku, pojechali dalej – mówił Roche – macie dokument?
-
Mamy – Hate podała mężczyźnie zawiniątko.
-
Dobre dziewczynki, zasłużyłyście na drinka.
-
Trzymam cię za słowo – powiedziałam i natychmiast zasnęłam.
Tak
się działo zawsze, gdy się za bardzo zmęczyłam intensywną koncentracją.
kolejny odcinek 02 lipca
Komentarze
Prześlij komentarz