Piękna nasza Polska cała…


W Boże Ciało miałam przyjemność być na ślubie w Czernej i na przyjęciu weselnym w Woli Kalinowskiej, które znajdują się na Wyżynie Olkuskiej i dzięki temu wydarzeniu, mogłam zwiedzić kolejny kawałek naszego kraju. Oczywiście nie miałam zbyt wiele czasu na podziwianie widoków, ani na zatrzymanie się na dłużej, ponieważ nie to, było celem mojej podróży.
Nie mniej jednak, oglądanie piękna naszego kraju z okien samochodu, też miało swój urok.
Wyjazd ten cieszył mnie potrójnie. Raz, ślub, ale to chyba jasne. Dwa, już od jakiegoś czasu chciałam sobie gdzieś pojechać. I słowo gdzieś, jest w moim przypadku, czymś konkretnym, ponieważ ja bardzo lubię jeździć samochodem i kierunek mojej wyprawy, w ogóle nie ma znaczenia. (no chyba, że byłaby to Syberia albo Sahara, ale chodzi o Polskę, więc nie trzeba się nie wiadomo jak szykować). Mało tego, mnie nie interesuje cel podróży, tylko sama podróż. Czasami mam tak, że jak już jestem blisko celu, to wewnątrz czuję lekką przykrość, że to już koniec drogi.
Trzy, nigdy tam nie byłam.
Jedyne, co mi zawadzało, to że byłam ograniczona czasem i musiałam większość drogi odbyć głównymi trasami. Na szczęście Wyżyna Olkuska zapewniła mi takie zakamarki, że raz nawet mi się droga skończyła.
Należę do kierowców, którzy ograniczają jazdę z google maps do minimum. Wolę jechać według papierowej mapy samochodowej, a wspomagam się elektroniką tylko w miastach. Ale i z tym bywają różne hece, zwłaszcza, że żaden głos mnie nie prowadzi, chyba, że pasażera, któremu przypada rola pilota. Lubię tak jeździć, bo wtedy zapamiętuję drogę, miejsca i nie boję się, że zabłądzę, jak mi Internet padnie.
Ale dość o moich dziwactwach, miało być o pięknie naszego kraju.
Wybrałam z Warszawy dwie trasy, katowicką tam, a w drodze powrotnej  krakowską. Katowicka jest szybsza, za to krakowska zapewnie lepsze widoki. No i była jeszcze trasa 94, z Dąbrowy Górniczej do Krakowa.
Moje Mazowsze, jest płaskie, jak stół, bardzo rzadko można natknąć się na jakąś porządną górę, dlatego też widok pól, lasów czy jezior nie robi aż takiego wrażenia, jak w Jurze Krakowsko – Częstochowskiej. Teren pagórkowaty, na stokach zielono, żółto, czerwono od drzew, kwiatów i zbóż. No i przestrzenie, które zatykają swym ogromem dech. A wszystko to skąpane w słońcu. To akurat miało walor jedynie dla oczu, bo to słoneczko dawało nam ponad 30 stopni w cieniu, a ja oczywiście miałam zepsutą klimatyzację. Niektórzy z was, pewnie nawet nie wiedzą o czym mówię, bo zawsze mają klimę.
Ja generalnie nie powinnam jej używać, ale w taki upał raczej zaryzykowałabym kaszel i zawalone gardło, byle tylko nie słyszeć tego huku od otwartych okien i pędu powietrza. Zwłaszcza, na autostradzie. Myślałam, że mi głowę rozsadzi.
Ale humoru mi to nie popsuło, zwłaszcza, że miałam fajne towarzystwo.
Jazda w Boże Ciało ma dużo plusów i jeden minus. Plusy za pustą drogę, brak czynnych robót drogowych oraz możliwość jechania w swoim tempie nie goniąc za resztą. A minus jest taki, że obiad można zjeść tylko na stacji benzynowej, bo wszystkie knajpy wokół są pozamykane. A najdziwniejsze było to, że nie natknęłyśmy się na żadną procesję. Przejeżdżałyśmy tuż po uroczystościach, więc nigdzie nie utknęłyśmy na dłużej.
Pagórki były wyzwaniem dla mojego samochodu, zwłaszcza, że jak dla mnie niektóre podjazdy były „niemal pionowe.” A najlepsza była droga, a której mieścił w szerokości tylko jeden samochód i gdzie nie było możliwości przepuszczenia nikogo (łącznie z rowerzystą) bokiem. Droga kończyła się krzakami, zepsutym płotem i szlabanem, a wykręcenie tam odbyło na kilka razy za dużo, niż kurs kierowcy przewiduje. Trafiłam tam przez przypadek, bo były trzy uliczki do wyboru, skąd miałam wiedzieć, że ta okaże się błędna.















Jeszcze słów kilka o naszych polskich drogach, wiecie, że już od średniowiecza o nich gadali, że ich nie ma albo, że są kiepskie?
Nie? No to wiecie i wiecie również to, że w niektórych miejscach, to się nie zmieniło. A tata mi mówił, nie jedź po dziurach, a co w wypadku, jak w jezdni są same łaty i dziury? Jak je ominąć?













W końcu dojechałyśmy do Czernej do Klasztoru Karmelitów Bosych, gdzie miał się odbyć ślub naszej koleżanki. Nie mam stamtąd zbyt wielu zdjęć, bo przyjechałyśmy na styk, a później było wokół zbyt wielu ludzi, żeby można  było zrobić fajne zdjęcia zabudowy klasztoru.  




























Przyjęcie weselne było w Woli Kalinowskiej w Skalnym Dworze, bardzo uroczym miejscu, które również możecie sobie obejrzeć na zdjęciach.

























Następnego dnia, wyruszyłyśmy z samego rana do domu, z tym, że jeszcze z dwiema pasażerkami. Jedną podwoziłam do Krakowa, a druga wysiadała w połowie drogi do Warszawy. Ale o nich pisać nie będę, bo to nie temat ludzi, a naszych uroczych widoków i miast.
Kraków, dawna stolica polski, zabytki, kultura, Smok Wawelski i fatalna jazda po mieście.
Jakiś czas temu, ktoś mi mówił, że bardzo źle mu się jeździło po Krakowie, ja upierałam się przy Grudziądzu, jako miejscu, w którym jako kierowca się morduję. Ponieważ, jak jest do 50, wszyscy jadą 30, a o dziwnych skrzyżowaniach już nie wspomnę. No cóż Grudziądz spadł na drugie miejsce.
Kraków jest dla osób przyjezdnych fatalnym miejscem do jazdy. Fatalne oznakowania albo brak oznakowań, do tego stopnia, że zamiast płynnie wjechać na siódemkę w stronę Warszawy, ja wybierałam się do Sandomierza.
Otóż znaki wyglądały tak: Sandomierz na skos, w innych miastach zazwyczaj oznacza, to że na rondzie w lewo.  Drugi znak mówił Warszawa prosto, a prosto, to było przez wiadukt. Zjechałam na skos, bo uznałam, że to jest dobrze (i było), ale kolejny znak mnie zdezorientował, bo było na nim Sandomierz prosto. Skręciłam w lewo na rondzie i wjechałam na siódemkę po raz pierwszy, ponieważ nie było tam znaku Warszawa prosto, uznałam, że jadę zupełnie gdzieś indziej (pierwszy raz w mieście, nie używam GPS).
Zawróciłam, przejechałam przez wiadukt, a przed kolejnym było napisane Warszawa prosto, jadę dalej zadowolona, że jest ok. i dojeżdżam do ronda, a tam napis, Sandomierz prosto, Warszawy brak. Zawróciłam po raz kolejny i skręciłam drugi raz w siódemkę nadal nie wiedząc, czy dobrze jadę. Dopiero po ok. 200 metrach, wynurzał się z krzaków wyblakły znak, kierunek Warszawa.
Tak wiem, normalni ludzie jeżdżą z GPS i on za nich myśli i mówi, gdzie mają jechać. Mnie to jednak nie bawi i wolę zdać się na siebie. Poza tym, żeby było mało, w tym momencie zaciął mi się całkowicie telefon i nawet nie mogłam sprawdzić, czy dobrze jadę. Także widzicie, zaliczyłam nie tylko złe oznakowanie, ale i brak Internetu. Co prawda nie do końca, bo koleżanka sprawdzała w swoim telefonie, czy dobrze jadę, ale niewiele mi to pomogło, bo ja jak nie przestudiuję mapy osobiście, to nie widzę trasy, którą mnie inni prowadzą.. (co innego, jak ktoś wie, gdzie jest, to jadę, jak mi każą, ale tym razem wszystkie trzy byłyśmy zielone, jak szczypiorki).
Ostatecznie udało mi się wyjechać z miasta, a potem była już tylko sama przyjemność i wspaniałe widoki. Chociaż ponownie jechałam na czas, bo o 16 00 miałam w Warszawie umówione atrakcje, a w Krakowie zmarnowałam ze 30 minut, także gdzie tylko mogłam, to gnałam ile sił w maszynie. Oczywiście w granicach rozsądku, ale i tak w stolicy byłam na styk.































Radom, różaniec zrobiony z białych balonów:)




I mała reklama na koniec. Jak nie wiecie gdzie w Warszawie zabrać dzieci w ramach wycieczki czy prezentu, to udajcie się do Papugarium, fajna zabawa i dobrze wydane pieniądze.
   




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Studniówka