Lata 80′ i 90′ – Beztroskie dzieciństwo

Było bardzo beztroskie, pełne zabaw, gier, zdartych kolan, łokci, lania w tyłek i znowu pełne śmiechu, gier i zabaw. Jeśli ktoś czytał „Mikołajka”, ten wie o czym mówię.
Wychowałam się w Jabłonnie, gdzie moja rodzina, sąsiedzi, słowem wszyscy, których znałam byli ogrodnikami. Na podwórkach stały szklarnie lub tzw. folie, w których nasi rodzice hodowali kwiaty lub warzywa.
Już od dziecka pomagaliśmy im przy pracy, ale o tym, może innym razem.
Na razie o zabawach, czyli o tym, co robiły dzieci na wsi.
Pola. Z mojego domu miałam widok przede wszystkim na pola, a potem na las, w którym często bywałam.
Rodzice zabraniali nam biegać wśród żyta tłumacząc nam, że to chleb, a my biegając wśród kłosów, łamiemy je i przez to będzie mniej żywności.
Z większymi lub mniejszymi wyrzutami sumienia hasałam tam do momentu, aż się okazało, że jednak jestem alergikiem na zboża i to takim, że hej!
Głównie bawiliśmy się w chowanego lub wymyślaliśmy historie rodem z filmów wojennych.
Do lasu chodziliśmy pieszo lub jeździliśmy na rowerach. Tam było mnóstwo górek do pokonania, drzew do wspinania, no i jeziorko. A raczej jedna sadzawka i zbiornik na wodę dla strażaków. W lesie było fajnie, chodziliśmy na jagody i kurki, ale przede wszystkim przemierzaliśmy go na rowerach.
Zimą tata zabierał nas na sanki lub chodziliśmy na biegówkach po zakrytych śniegiem łąkach i polu. Czasami tata i wujkowie robili nam kuligi, ale ja przede wszystkim zapamiętałam coś, za co dzisiaj pewnie by odebrano mojemu tacie prawa rodzicielskie. Otóż stawaliśmy za samochodem na nartach, trzymaliśmy w rękach sznurek, a tata ciągnął nas jadąc pewnie 5 na godzinę, ale dla mnie było jak 100.  W ogóle nikt się nie martwił, że może się nam coś stać.
Jedynie, jak szliśmy nad Niwkę – bajoro w drugim lesie, Buchniku, to nasi ojcowie pierwsi wchodzili na lód i sprawdzali, czy się nie zarwie.
Ale nie musieliśmy iść aż nad staw, tak naprawdę ślizgaliśmy się gdzie się da. Wystarczyła byle kałuża i już wystarczyło. W zimę sami sobie robiliśmy ślizgawki i o zgrozo! nawet na szkolnym podwórku. Wyślizgiwaliśmy butami ubity śnieg, aż zamieniał się w lód i robiliśmy zawody, kto za jednym zamachem przejedzie całą długość ślizgawki. Rozpędzaliśmy się i wiuuu!
Uwielbiałam to. Można było sobie coś złamać, ale mnie to nie spotkało. Można było sobie rozkwasić nos, ale to również mnie ominęło.
Jeździliśmy na sankach, nartach, foliach (nie było wygodnych gadżetów do zjeżdżania na tyłku), byle szybciej, byle dalej. W ferie zimowe szaleliśmy na dworze od rana do wieczora, z przerwą na obiad. Ile razy ktoś, komuś przejechał płozą po ręku czy nodze, ale to nie przerywało zabawy nawet na minutę. Poszkodowany otrzepywał się ze śniegu i dalej na sanki, dopiero w domu liczyło się siniaki. O uderzeniach w drzewa nawet nie będę wspominać. Na Buchniku znajduje się Góra Adama (górka), i pośrodku naszej zimowej zjeżdżalni stało potężne i stare drzewo, tak, czasami człowiek w nie wjeżdżał.
I nikt nas nie pilnował, byliśmy tam bez opieki dorosłych!
Co do drzew, centrum naszej rodzinnej zabawy był orzech dziadka, na którym siedziałam ja i moi bracia i bawiliśmy się w kosmiczne statki, wojnę, zwierzaki, we wszystko, co nam przyszło do głowy. Wisieliśmy na gałęziach, jak małpiatki i buszowaliśmy wśród gałęzi ile się da. Ja osobiście uwielbiałam wspinać się na każde drzewo i wisieć do góry nogami z gałęzi. Nigdy nie zleciałam. Nie byłam ostrożna, po prostu byłam dobrze wygimnastykowana i niczego się nie bałam. Z resztą wisiałam do góry nogami i z trzepaka i z bramek w szkole, łaziłam po płotach, przeskakiwałam siatkę i zajmowałam się mnóstwem chłopackich zabaw zamiast, jak przykładna dziewczynka siedzieć z lalkami.
Ale na dziewczyńskie zabawy też miałam czas, bawiłam się w dom i miałam kuchnię, robiłam weki z chwastów i prowadziłam sklep, no i oczywiście bawiłam się w szkołę. Dodatkowo szpeciłam lalki obcinając im włosy i robiąc makijaże, jak z horroru.
Chłopaki na trzepakach bawili się w koguty. Zabawa polegała na tym, że wisiało się na rękach, a nogami trzeba było zrzucić przeciwnika na ziemię. Inną bardzo „bezpieczną” dla stawów i zdrowia zabawą było skakanie z huśtawki. Na moim podwórku była (i jest nadal) bardzo duża huśtawka (tata zrobił). Bujaliśmy się jak najwyżej, a potem skakaliśmy jak najdalej. Pewnie moje stawy dzisiaj mi za to dziękują, ale nie żałuję, bo wyskok miałam dobry, a do tego robiłam jeszcze na huśtawce podczas bujania fikołki trzymając się jedynie na rękach.
Jako dzieciaki bawiliśmy się w „meble”, a raczej „zepsute meble.”
To była spokojna zabawa, w której mogła wziąć udział dowolna ilość dzieci.
Część osób była meblami, stołem, fotelem, krzesłem, a jedna czy dwie kupowały je w „sklepie”. Po zakupieniu towaru, ten się psuł i było pełno śmiechu. Siadało się w fotelu, czyli na skrzyżowanych nogach kolegi i opierało się o jego klatkę piersiową. Można było jeszcze wzdychać i cieszyć się wygodą mebla, który w pewnym momencie ujawniał usterkę, a to oparcie opadało do tyłu, a to rzucał on właściciela na trawę, a to oparcia nie działały.
Powszechnie bawiliśmy się w wojnę. W asortymencie zabawek chłopaków były karabiny i pistolety, ewentualnie można było zastąpić to kijkiem. Bawiliśmy się w wojnę, na której się ginęło, czyli liczyło się do dziesięciu i można było ożyć i wrócić do gry.
Lata osiemdziesiąte, to także bajki i filmy fantastyczne, więc kosz od motoru, który stal za szklarniami moich rodziców, nie był tylko czołgiem z „Czterech pancernych i psa”, ale też statkiem kosmicznym „Załogi G.”
Nie może w tej wyliczance zabraknąć powszechnych zabaw t.j. berek, raz dwa trzy baba jaga patrzy, pomidor, gra w króla i piwko naprzeciwko.
Chłopaki grali w piłkę nożną, a dziewczyny grały gumę czy skakały na skakance. A że ja lubiłam wszystkie możliwe podskoki, to oczywiście zaliczam te zabawy do moich ulubionych.
Dzisiaj gumę czy skakanki można dostać w wielu rozmiarach i kolorach, gotowych do użycia od razu po rozpakowaniu. W latach osiemdziesiątych, gumę do skakania często sklecało się z resztek gum od majtek, halek, a jak któraś miała całą bez supłów, to było coś. Jak nie miało się skakanki, wystarczył byle kabel, których w gospodarstwach ogrodniczych nie brakowało.
I przyznam się szczerze, że ja nawet w domu bez koleżanek grałam w gumę. Rozciągałam ją między krzesłami i bawiłam się do zmęczenia.
Pani od biologii, krzyczała na nas, że nam od tego skakania macice powypadają, moja póki co nie wypadła.:)
Co do zabaw wymyślanych przeze mnie, to byłam zafascynowana filmem „Konwój” z 1978r.(czasami powtarzają go w telewizji), więc podkradałam bratu samochody i bawiłam się właśnie w konwój. Lubiłam też bajki, więc wcielanie się w księżniczki, czarownice i inne stwory były na porządku dziennym. Byłam nawet kobietą – kotem i to nie znając komiksu i wiele lat przed ekranizacją tej postaci.
Jeździłam również na wrotkach, ale nie takich od razu z butem. Miałam takie, które trzeba było do nich doczepić. Oczywiście miałam również hulajnogę i jeździliśmy samochodami na pedały. Taki samochód, to był szał.
Uwielbiałam również konie na biegunach. W zasadzie lubiłam wszystko, co się buja, huśta i telepie każdą częścią ciała.
Biorąc pod uwagę, że muzyka od dziecka odgrywała u mnie ogromną rolę, więc bardzo chciałam być piosenkarką, więc umilałam wszystkim czas śpiewaniem. Kiedyś tak tacie w samochodzie śpiewałam, że poprosił, żebym przestała. To był cios w moje serce. Lubiłam i lubię śpiewać. W tamtych czasach nagrywaliśmy swoje „przeboje” na kasety.
A było to tak, że brało się pierwszy lepszy wierszyk, a potem wymyślało się melodię. Albo śpiewało się niby po angielsku, wiecie – ety entą, lętą, o jej je, yes, yes, yes, no, no, no, łał, lal, la la.
Żałuję, że nie mam kasety z tą twórczością, ale kiedyś odkopałam jedną i puściłam sobie i mojej mamie, popłakałyśmy się ze śmiechu.
Lubiłam też tańczyć i oprócz śpiewania wyginałam śmiało ciało, do wszystkiego, co leciało w radio i telewizji. Wiecie – Modern talkin, George Michel, Elton John, a także z polskiego podwórka – Andrzej Zaucha, Maryla Rodowicz.
Graliśmy również w gry planszowe i karty. Najpopularniejszy był Monopol, ale były też warcaby, szachy i gra w wojnę lub makao. Sporadycznie jakieś inne, np. pchełki
W latach osiemdziesiątych w moim domu pojawił się komputer, ATARI 65 XE i malutki monitor może 15 calowy, który odbierał na zielono, w różnych odcieniach. Żeby zagrać w grę trzeba było ją wgrać z kasety, umieszczonej w specjalnej wgrywarce. Miała ona licznik obrotów i na przykład jakaś gra żeby ruszyła musiała mieć 56 obrotów. Staliśmy nad tym licznikiem, jak zaczarowani, bo nie zawsze wszystko udawało się za pierwszym razem. Jeżeli przeszło na 57 obrót, wszystko trzeba było zaczynać od nowa, a to zabierało kolejne kilkanaście minut. Moją ulubioną grą było Montezuma Revenge i River Raid, ale była również strzelanka Zybex czy też Jungle Hunt.
Jednak rodzice nie pozwalali nam na przesiadywanie ani przed TV ani przed komputerem, mieliśmy ograniczenia czasowe, a poza tym, na dworze tyle się działo, że komputer nie mógł z tym w żaden sposób rywalizować.
Tak mniej więcej wyglądał komputer i monitor, z tym, że nasz miał odbiór jedynie na zielono.:)
Latem mieliśmy na podwórku basen. Ale nie żaden gumowy czy też żaden super rodem z filmów. Mój tata i wujkowie kupili STARA z przyczepą i właśnie w tej przyczepie robili latem basen. Siedzieliśmy w wodzie całymi dniami i UWAGA! Nie pamiętam żeby nas ktoś pilnował, a utopienie się, to było tylko jedno z wielu niebezpieczeństw kąpieli dwa metry nad ziemią.
Uważam, że to była najlepsza zabawa wakacji. Po jakimś czasie zlatywały się żółtobrzeżki i inne pływaki i niestety nas gryzły, więc trzeba było zmienić wodę. A nie od razu naszym ojcom się chciało, więc w czasie zabawy ścigały nas wodne owady i podgryzały nas gdzie się da.
Moja własna twórczość. Żeby nie było, nie mam zdolności manualnych, ale myślę, że te piktogramy będą dla Was zrozumiałe.:)

No i robiliśmy sobie ogniska. Zawsze ktoś miał zapałki, a patyki i deski były wszędzie. Rozpalaliśmy duże ogniska, gdzie nawet pamiętam pieczeni jabłek, ale i małe ogniska, potrzebne nam do zabawy.
Niebezpieczne zabawy, które mogły skończyć się dla mnie trwałym
kalectwem lub utratą życia.
Gospodarstwo ogrodnicze ma mnóstwo miejsc do zabawy, ale również mnóstwo miejsc, gdzie można zrobić sobie krzywdę. A rodzice nas nie pilnowali, biegaliśmy gdzie chcieliśmy, bylebyśmy wrócili na obiad.
I tak.
Kotłownia – oficjalnie nie powinno nas tam być, ale skok z okienka na żelazny podjazd, był ważniejszy niż zakazy. Można było zlecieć i złamać kark. W kotłowni można było się poparzyć, można było uderzyć głową o coś wystającego, ale przede wszystkim można się było tam ganiać i robić wyścigi zręcznościowe. Bo to były piece do ogrzewania szklarni, więc ogromne, po których można było się wspinać.
Dachy – skakanie z dachów, również oficjalnie było zabronione, ale kotłownie nie były wysokimi budynkami, więc wspięcie się na dach i dziki skok na trawę nie trwał długo. Czasami tylko nasi rodzice i dziadek krzyczeli żebyśmy zeszli z dachu, a my krzyczeliśmy.
- Już – i skakaliśmy na łeb na szyję na trawę, dechy czy węgiel.
Skakanie na piach – przypłaciłam to rozoraniem policzka. Skoczyłam ze chodów na hałdę piachu pod gałęziami jabłoni, no i jedna z gałęzi rozorała mi policzek od prawego oka niemalże do ust. Moja mama myślała, ze straciłam oko i w ogóle myślała, że się oszpeciłam. Na szczęcie, więcej było krwi niż niebezpieczeństwa, ale bliznę miałam jeszcze przez wiele lat. Cienką i prawie niewidoczną, ale była.
Skoki z przyczepy - wspominałam już przyczepę od STARA, służyła nie tylko jako basen, ale i za punkt wypadowy do skoków na „spadochronie.”
Otóż stawałam na krawędzi burty, a w ręku trzymałam folię imitującą spadochron i skakałam na ziemię. Nie polecam, lot jest krótki, a lądowanie na betonie nieprzyjemne, do tego folia nie rozkładała się, bo lot był za krótki.. Jak sobie teraz pomyślę, że ja skakałam z takiej wysokości, to aż mnie bolą stawy, które pewnie między innymi dlatego mnie bolą.

Szklarnie – nie wolno nam było się bawić między szklarniami i słusznie, bo tam można było nadziać się na szkło i zrobić sobie krzywdę. Ale oczywiście dla nas, ten zakazany owoc był nie do odparcia i oczywiście bawiliśmy się tam w najlepsze. I kiedyś tata zobaczył mnie i mojego brata ciotecznego i nakrzyczał na nas. Uciekaliśmy, ale ja się przewróciłam i zdarłam kolano (do dzisiaj mam bliznę), chciał nie chciał, musiałam wrócić do domu. I dostałam lanie. Zasłużone, bo tam biegać nam nie było wolno. Czy już więcej tego nie robiłam? Oczywiście, że robiłam, w końcu tam było tyle ciekawych rzeczy, szkła, żelastwa no i kwiatków, że trudno mi było się oprzeć. Z tym, że lepiej się rozglądałam, czy tata nie widzi.
Huśtawka – jak już wiecie, fikołki, skoki, to było coś, co lubiłam, ale ja poszłam dalej. Założyłam wrotki, weszłam na huśtawkę, rozbujałam się i robiłam fikołki, do przodu i do tyłu, wisząc jedynie na rękach.
Po latach, tata powiedział, że on to widział, ale nic nie powiedział, żeby mnie zakazem nie zachęcać.:) Wypróbowałam tę wersję wykręcania ciała pod dziwnymi kątami i stwierdziłam, że jednak nie było fajnie..
Czemu ja zostałam nauczycielką???? Powinnam zostać kaskaderem!!!
Rower – brak hamulców był normą i hamowało się stopami lub zeskakiwało w biegu, ale mój pelikan był bardziej niebezpieczny. Otóż miał zepsutą kierownicę, która nie trzymała się na złączu i wciąż opadała. Także żeby jechać i nim kierować musiałam, ją trzymać. Na szczęście nigdy nie zleciałam.
Dlaczego nikt mi tego nie zreperował? A ja wiem? Nie skarżyłam się, więc nikt nie zwracał uwagi.
A poniżej ja i mój brat jadący domowej roboty maszyną zwaną łunochodem ewentualnie unochodem.  Jeździliśmy tym po rżysku, po polnych drogach, nie było to najbezpieczniejsze. Ale rzucało i podbijało w siedzeniu, więc zabawa była odlotowa.:))








To na razie tyle, jak sobie coś jeszcze przypomnę to dopiszę.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wycieczka do Berlina, Poczdamu i nie tylko cz.2

Jeśli będę sławna proszę, nie cytujcie mnie

Wypoczyn w Jastarni - lato 2024 cz.1