Początek - miniopowiadanie
Dla osoby zmotoryzowanej brak
samochodu jest niemalże traumą. Kiedy okazuje się, że trzeba jechać do pracy
autobusem, wtedy zapalony kierowca szuka wszelkich sposobów na to, aby do niej
nie iść.
I pytam się? Czy mój wehikuł z lat
́90 nie mógł się zepsuć w piątek? Miałabym chociaż kilka dni do
oswojenia się z myślą, że czeka mnie podróż komunikacją miejską. Niestety,
złośliwość rzeczy martwych jest porażająca, samochód odmówił posłuszeństwa we wtorek. Tego dnia moja przełożona była
łaskawa i pozwoliła mi zostać w domu. Ale środa? Wolałam o tym nie myśleć.
Podróż autobusem wyobrażałam sobie, jako najgorszy koszmar, który mógł mnie
spotkać. Jak to? Ja, zasłużona menager wielkiej korporacji, miałabym się zniżać
do poziomu ludzi z ulicy? Niewyobrażalne. Chciałam namówić męża, żeby zamówił
mi taksówkę, ale ten odparł bez śladu współczucia:
- Mamy trzy kredyty na głowie, wiesz ile kosztuje taryfa stąd do
Centrum? Jedną ratę za telewizor. A gdzie rachunki, gdzie benzyna, czy ty w
ogóle wiesz, jakie są teraz ceny paliwa? A jeszcze domagasz się nowego
samochodu. Dlatego pojedziesz autobusem, korona ci z głowy nie spadnie.
„A nóż widelec, spadnie?” – pomyślałam i westchnęłam. Nie mogłam
walczyć z tymi argumentami, bo jak się chciało żyć po pańsku, to trzeba było
oszczędzać, oszczędzać i jeszcze raz oszczędzać.
A potem nastąpiła środa. Budzik zadzwonił godzinę wcześniej, a ja
zerwałam się nieprzytomna. Na dworze było ciemno i zimno. Z trudem opanowałam
chęć powrotu do ciepłego łóżka. Z wyszykowaniem się nie miałam problemu, ale
chciałam wyjść wcześniej, bo nie wiedziałam, ile zajmie mi dojazd z przesiadką.
Punkt 7:00 wyszłam z domu, gotowa stawić czoło nieznanej mi
rzeczywistości.
Gdy tylko znalazłam się na chodniku ogarnęło mnie dziwne uczucie
pustki i irracjonalnego lęku. A wszystko przez to, że od 10 lat nie skalałam
się jazdą masowymi środkami transportu. Z torby wyjęłam kartkę, na której mój
mąż wypisał mi dobre rady, dotyczące poruszania się w miejskiej dżungli. Wieczorem
śmiałam się z jego pomysłu, ale dzisiaj doszłam do wniosku, że może mi się to
na coś przydać:
„Musisz dojść do Modlińskiej i skręcić w lewo, na pierwszych
pasach przejść przez ulicę i ponownie skręcić w lewo i przejść na druga stronę.
Na wprost będzie stał dziki tłum ludzi, tam właśnie znajdziesz przystanek” –
parsknęłam zirytowana. Za kogo on mnie uważa, za kosmitkę? Czy ja potrzebuję aż
tak dokładnego przewodnika?
„Kup w kiosku bilet, najlepiej całodobowy. Na przystanku sprawdź
rozkład jazdy linii 503 albo czekaj aż przyjedzie. Pamiętaj, że jak tylko
nadjedzie autobus, nie rozglądaj się, tylko wskakuj do środka. I skasuj bilet.”
Co za mąż? Czy on w ogóle we mnie nie wierzy?
Po raz ostatni zajrzałam do kartki.
„I rada dnia - nie dyskutuj
i się nie uśmiechaj. Powodzenia.”
Schowałam „poradnik” do torebki i dostojnie ruszyłam na
przystanek. Gdy dotarłam we wskazane miejsce, zamarłam. Naprzeciw mnie stały
dziesiątki ludzi i wszyscy wpatrywali się we mnie. Czy to aż tak widać, że
jestem nowicjuszką? Ostrożnie zerknęłam na siebie. Elegancki granatowy
płaszczyk, garsonka i buty na obcasie. Naprawdę nie mieli się do czego
przyczepić. Nagle podskoczyłam, spłoszona kilkoma wyjątkowo nerwowymi
klaksonami. I mieli rację, ponieważ zatrzymałam się pośrodku przejścia dla
pieszych. Czym prędzej podbiegłam do chodnika. „Też bym na siebie trąbiła” –
pomyślałam z tęsknotą. Ochłonęłam i ponownie spojrzałam w stronę tłumu. Cały
czas się na mnie gapili, jakby nie mieli nic innego do roboty.
W końcu zobaczyłam, że część z nich obraca się w kierunku ulicy.
Zaśmiałam się w duchu i pogratulowałam sobie próżności. Przecież oni
wypatrywali autobusu, a nie oceniali zjawiskową istotę w mojej osobie.
Zbliżyłam się do tłumu i stanęłam na samych jego krańcu.
I to był błąd, trzeba było podejść bliżej jezdni, ponieważ, gdy
nadjechała moja linia, część oczekujących rzuciła się do drzwi. Zauważyłam,
że w środku był już spory tłum. Zamiast
wystąpić w wyścigach razem z innymi, ja stałam i przyglądałam się
zafascynowana, jak ludzie dokonują niemożliwego. Na zdrowy rozum, nie powinna
wejść nawet połowa, ale oni jakimś cudem, upychali się jeden przy drugim, jak
sardynki w puszce.
Ocknęłam się i podbiegłam do ostatnich drzwi autobusu. Przede mną
stały trzy osoby, ale do środka weszła tylko jedna. Maszyna zatrzasnęła z
wysiłkiem wejście i sapiąc od ciężaru odjechała.
Tym razem byłam mądrzejsza i zapuściłam korzenie, niemal na
jezdni.
W duchu cieszyłam się, że przewidująco zostawiłam sobie zapas
czasu, dzięki temu nie denerwowałam się, że się spóźnię. Za to ludzie wokół
mnie byli coraz bardziej rozdrażnieni, co widać było po minach, ruchach i
komentarzach wygłaszanych na głos, chociaż do nikogo konkretnego.
W końcu podjechał kolejny Solaris, przygotowałam się do startu i
gdy tylko rozchyliły się drzwi, wpadłam do środka. Zatrzymałam się na
najbliższej pionowej rurce i pozwoliłam tłuszczy ludzkiej przelewać się koło
mnie.
- Czego stoisz i blokujesz kasownik – usłyszałam za sobą.
Podziękowałam w myślach tej osobie, bo prawie zapomniałam, że trzeba skasować
bilet. Zamiast się odsunąć, zaczęłam grzebać w torbie.
- No nie no – ktoś za mną wznosił oczy do nieba – co za baba, rusz
że się, bo kanary nas skasują na mandat.
- Nie bój bidy – rzekł kto inny, też stał z tyłu – taki ścisk, że
palca nie wsadzisz, żaden kanar tu nie wlezie.
Szczęśliwie obsługa kasownika nie była zbyt skomplikowana. Ja
zatrzymałam się jeszcze na tych ręcznych, z których łobuzy wyciągali bolce.
Swoją przepustkę do wszystkich linii
miejskich schowałam do kieszeni i odsunęłam się trochę, robiąc miejsce
zirytowanemu głosowi. Okazało się, że należał do młodego człowieka, najpewniej
studenta.
- Co się gapisz? – burknął do mnie, a ja szybko odwróciłam głowę.
„Co za przyjemniaczek” - pomyślałam.
W tym momencie linia 503 została wypchana po brzegi i ruszyła w
trasę.
Tłum falował w rytm dołków, zakrętów, ryku klaksonów,
przystosowując się do porannego żółwiego tempa na zatłoczonych drogach
Warszawy.
Nagle przypomniałam sobie, co wczoraj mówił mi mąż: „Pamiętaj,
torebkę trzymaj z przodu i przyciskaj do siebie. Kieszonkowcy uwielbiają tłok.”
Oczywiście moja znajdowała się na moich plecach. Szybko ją
przeniosłam na właściwe miejsce i skontrolowałam dobytek.
A potem poznałam, co znaczy jechać komunikacją miejską. Kierowca
wykorzystał moment, kiedy zrobiło się luźniej i przyspieszył. Czułam się jak
worek ziemniaków. Gdyby nie ludzie gęsto ustawieni obok siebie, to pewnie
biegałabym z jednego końca pojazdu na drugi. A tak, jakimś cudem tkwiłam w
miejscu.
- Oczywiście, nikt nie szanuje ludzi pracy, jeżdżą jak chcą –
utyskiwała pani w niebieskim moherowym berecie. Miała to szczęście, że
siedziała, więc nie mogła wiedzieć, jak czują się pozostali.
- Właśnie – wtórowała jej towarzyszka w fioletowej czapce z
daszkiem – kto im dał prawo jazdy.
- A wie pani, pani Heniu, że większość z nich to pijacy i
złodzieje?
- Co pani powie. Pani Jadwiniu, to jak my dojedziemy, skoro oni
tacy, tacy… - zacięła się pani Henia.
- Niech się pani nie boi, oni potrafią jechać prosto, jak po
sznurku. Nawet z dwoma promilami, ja pani mówię, znam się na tym.
Słuchałabym dalej ich wywodu, ale jakiś grubas oparł się na mnie
całym ciężarem.
- Pan uważa – pisnęłam.
- O jaka delikutaśna, kto by pomyślał – zaśmiał się tamten – ledwo
popieściłem, a już, że boli. Ojojoj.
Zamiast ciętej riposty, których zazwyczaj miałam mnóstwo w
zanadrzu, po prostu zamarłam i spiekłam raka. Mężczyzna przepchał się do
wyjścia, puścił do mnie oko i wyszedł wraz z kilkoma ludźmi na zewnątrz. Do
środka, dosłownie, wepchnęła się kolejna fala pasażerów.
- Ludzie, posuńcie się, przecież ja też do pracy jadę – prosił
ktoś.
- Niby gdzie? Na sufit? – warknął ktoś.
Przesunęłam się kawałek i nadepnęłam komuś na nogę.
- Przepraszam – bąknęłam pod nosem i spojrzałam na poszkodowaną. Kobieta około
pięćdziesiątki, z misternie zrobioną fryzurą i wieczorowym makijażem, spojrzała
na mnie wyniośle i wysyczała.
- Uważaj jak leziesz.
- Przecież przeprosiłam – zaczęłam się tłumaczyć, jak uczennica –
zrobiłam to niechcący.
Tamta tylko wzruszyła ramionami, prychnęła i jakimś cudem, w tym
tłoku, odwróciła się do mnie plecami.
„No pięknie, nie ma co. Brakuje tylko śmierdzącego dziadka lub
matki z ryczącym dzieckiem i będę miała komplet wrażeń.”
Pomyślałam o tym w złą godzinę, bo na kolejnym przystanku wsiadła
kobieta z kilkuletnim chłopcem. Co mnie zdziwiło, nikt nie ustąpił im miejsca.
- Przepraszam – klepnęłam dziarskiego młodzieńca w ramię – to
miejsce jest dla matek z dzieckiem. Może by pan wstał?
- A co cię to obchodzi, stara raszplo? – aż podskoczyłam oburzona.
- Jak pan może?
- Mogę – odwrócił się do okna. Kobieta posłała mi smutne
spojrzenie. Z innego siedzenia poderwał się mężczyzna około czterdziestki.
Myślałam, że chce ustąpić miejsca, ale ten przepchnął się do siedzącego
chłopaka. Sam stracił swoje krzesełko, gdyż na nie rzuciły się aż dwie kobiety,
ta, którą zdeptałam i inna, młodsza. Po krótkiej potyczce słownej, wygrała
zadeptana damesa. Tymczasem mężczyzna złapał chłopaka za kołnierz i bez wysiłku
podniósł.
- To miejsce dla matek z dzieckiem. Nie słyszałeś?
Byłam zaskoczona, że ktoś zareagował. A tyle się mówi w telewizji
o znieczulicy?
- Panie, zostaw chłopaka – wtrąciła się kolejna kobieta,
wyfiokowana czterdziestka – siedział, niech siedzi. I tak tłok. Matka z
dzieckiem, mniej miejsca zajmuje.
- Poza tym, chciała bachora, to niech się męczy – wtórowała
wyniosła paniusia.
Ale mężczyzna stanowczo odepchnął młodego, który nawet nie pisnął.
Bo gabarytowo mu nie dorównywał. Posłusznie stanął z boku, już nie był taki
hardy. Młoda kobieta z ulgą usiadła i wzięła dziecko na kolana.
- Wstyd, pani, wstyd. Taka młoda, a już z dzieciakiem. Ledwo rok
minie, a z kolejnym będzie jeździć.
- Teraz to kobiety nie mają do siebie za grosz szacunku. Puszczają
się z byle kim i byle gdzie. A potem płacze taka i ustąp jej miejsca.
Nie wiem, które tak mówiły, bo stałam do nich plecami. Ale żal mi
się zrobiło dziewczyny. Ta udawała, że nie słucha.
Odwróciłam się do nich i nie zastanawiając się nad konsekwencjami,
powiedziałam.
- Wstyd, to jest takie głupoty wygadywać.
A mąż mówił, nie dyskutować.
Ale mi się dostało? I dziewczynie i uprzejmemu mężczyźnie również.
W końcu, kiedy stado porządnych kwok się uspokoiło, odezwałam się z szerokim
uśmiechem.
- Prawda, że jak człowiek tak wyrzuci to, co mu leży na wątrobie,
to od razu mu lepiej? Humor się
poprawia, świat staje się kolorowy, ludzie są przyjaźni.
Kobiety zamarły mrugając intensywnie. Nad moją głową rozległ się
gromki śmiech. To śmiał się pan dżentelmen i śmiała się matka z dzieckiem. I ja
też zaczęłam się śmiać. Nawet chłopak, który „nie ustąpił” miejsca. Tylko
strażniczki dobrych manier i zasad się nie śmiały. Wysiadły na następnym
przystanku.
Od razu zrobiło się luźniej. Przy Placu Wilsona młody chłopak, nachylił się do mnie i
powiedział:
- Przepraszam – i wysiadł.
Czyli, że nie jest tak źle z tą młodzieżą, tylko potrzebują
wskazówek, drogowskazów, wtedy działają tak, jak należy. Tak się zamyśliłam, że
o mały włos a nie wysiadłabym na Dworcu Gdańskim. Stamtąd miałam przesiadkę do
tramwaju numer 41.
Z
oddechem ulgi wyszłam na powietrze. Być może skażone smogiem, spalinami i
zarazkami grypy, ale jakże było świeże po autobusowym zaduchu.
Siedziałam
na przystanku i czekałam na swój tramwaj. Z ciekawością obserwowałam nowoczesne
niskopodłogowe maszyny, które sunęły cicho ulicami miasta. „Kiedyś były inne
tramwaje.” – rozmarzyłam się - jak bym była dogorywającą staruszką - a nie
dziarską trzydziestką – „Zimne, nieszczelne, z zacinającymi się drzwiami. A
teraz?”
Spojrzałam
i z rozrzewnieniem przyjrzałam się przestarzałej bryle, która wtoczyła się na
przystanek.
Poderwałam
się:
-
O kurcze, to mój – wskoczyłam w ostatniej chwili. Rozejrzałam się. No tak,
pierwszy raz od 10 lat w komunikacji miejskiej i nie mogę przejechać się
nowoczesnym cudeńkiem. Akurat musieli podstawić starego strucla. Bez ogrzewania
i z przewiewem w drzwiach. „Stare dobre czasy” – sarknęłam w myślach.
Skuliłam
się przy oknie i obserwowałam krajobraz. Zauważyłam, że dużo tracę jeżdżąc
samochodem. Wtedy koncentruje się na drodze, ciasnocie, krokach i światłach.
Nie rozglądam się i nie podziwiam miasta. Teraz stałam spokojnie i uśmiechałam
się do starych, a jednak nowych widoków. Hotele, mieszkania, domy handlowe,
ludzie pędzący za swoimi sprawami.
Stawki,
zaraz będę mijać Pawiak. Uśmiechnęłam się.
-
I czego szczerzy te zęby – usłyszałam skrzypiący głos. Należał do staruszka,
który patrzył się na mnie wyzywająco.
-
Słucham? – myślałam, że się przesłyszałam.
-
Z czego się cieszysz? Przecież nie ma z czego.
-
Dlaczego pan tak sądzi?
Dziadek
wzruszył ramionami. Myślałam, że nic już nie powie, ale on tylko brał oddech
przed tyradą.
-
Rząd nie rządzi, partie tylko chcą się nachapać, telewizja kłamie, gazety też.
Nikomu nie można wierzyć. Więc z czego tu się cieszyć?
-
Z pięknego dnia? – podpowiedziałam.
-
Jaki on piękny, zimno, zaraz pewnie spadnie śnieg, drogowcy to przegapią i
znowu będzie paraliż.
-
Niech pan nie przesadza – zaczął mnie irytować.
-
Co mam nie przesadzać, dzieci o mnie nie pamiętają, wnuki też, żona dwadzieścia
lat temu poszła w cholerę z innym facetem.
„Wcale
im się nie dziwię.” – pomyślałam, ale zaraz zawstydziłam się swoich myśli. Być
może właśnie przez samotność stał się tym, kim jest teraz. Nie miałam prawa go
osądzać.
-
Niech się pani nade mną nie lituje – powiedział, tak jakby czytał mi w myślach.
Nagle uśmiechnął się, ukazując cały rząd sztucznych zębów – ja lubię sobie tak
pojeździć i ponarzekać. Ludzie opowiadają ciekawe rzeczy, czasami się z nimi
kłócę. Ale widzę, że pani normalna.
Wstał
z zadziwiającą lekkością i ruszył do wyjścia.
-
Żona ze śniadaniem czeka.
-
Przecież powiedział pan, że odeszła?
Roześmiał
się.
-
Ale wróciła, nikt prócz mnie z nią nie wytrzyma. Miłego dnia – i wysiadł.
„To
ciekawy człowiek” – pomyślałam i patrzyłam za nim póki nie znikł mi z oczu. Po
czym moją uwagę ściągnęła jakaś kłótnia. Trzy kwoki pastwiły się nad mężczyzną.
Kobiety, w wieku pod sześćdziesiątkę, w podobnych płaszczach i słusznej wagi,
otoczyły biednego człowieka i beształy o coś. Wyglądały jak kury gdaczące nad
kogutem. Zaczęłam się przysłuchiwać.
-
Co pan tam wieziesz w tych czarnych torbach, że pół tramwaju zajmujesz –
perorowała jedna.
-
Podkłady pod wiązanki – odparł.
-
Weźmie je pan, bo rajstopy mnie porwie – piekliła się druga.
Mężczyzna
posłusznie się odsunął, ale zawadził o trzecią.
-
Z czym mi tu pan?
-
Ja nie szczym, ja siusiam – odparł mężczyzna z godnością.
-
To prostaty pan nie masz?
-
Nie mam.
-
To gratuluję?
-
A dziękuję – odparł ubawiony po pachy, gdy zauważył, że kobieta nie panuje nad
tym co mówi.
-
Z czego się jeszcze śmieje?
-
A nic, nic, już się przesuwam – spojrzał na mnie i zobaczył, że też się
uśmiecham. Posłał mi oczko i uśmiechnął się szerzej.
-
Oooo, i jeszcze kobietę podrywa, i to zamężną – zaczęła pierwsza.
Pokręciłam
głową i z powrotem popatrzyłam za okno. Przy Hali Mirowskiej mężczyzna wysiadł.
Westchnęłam. Gdyby tak się zastanowić, to jednak nie jest tak źle w tej
komunikacji miejskiej. Człowiek nawiązuje znajomości, może wymienić
doświadczenia, nauczyć się nowych słów. Do tego ma zapewniony cały szereg
atrakcji i mnóstwo zabawnych zdarzeń.
Popatrzyłam
po ludziach. Kwoki szukały wzrokiem zaczepki, młodzi ludzie żyli w swoim
świecie za słuchawkami. Inni w moim wieku, wpatrywali się w okna z ponurymi
minami. „A może się mylę – pomyślałam – może tylko ja to widzę?” A inni myślą
sobie – byle do pracy, byle do domu, byle do przerwy, byle do urlopu. I tak nie
zauważają wielu ciekawych zdarzeń wokół siebie. Wysiadłam na rondzie ONZ i
pieszo poszłam do firmy. Wjechałam na 25 piętro i weszłam do swojego biura. Jak
zwykle zajęłam swoje miejsce pod oknem, odpaliłam komputer i poszłam po kawę.
-
Co tak wcześnie? – do kuchni weszła szefowa.
-
Jechałam miejskim transportem, nie wiedziałam ile czasu mi to zajmie?
-
I jak się jechało wśród pospólstwa? – spytała unosząc z wyższością brew.
Spojrzałam
na nią i bardzo chciałam widzieć tę arystokratkę, za którą codziennie ją
brałam. Ale zobaczyłam zmęczoną kobietę, której życie przecieka przez palce.
Ta, która poświęciła rodzinę i dom dla korporacji, która zjadała ją kawałek po
kawałku, każdego dnia co innego, układ nerwowy, serce, emocje.
Gdybym
miała ją dopasować do moich dzisiejszych współpasażerów, zaliczyłbym ją do
smutasów wpatrzonych w okno. Liczący każdy dzień, jak ona liczy sukcesy i
odmawia sobie porażek. Czekających na urlop, którego ona nie bierze, bo nie
chce wypaść z formy, niewyspanych po 8 godzinach snu, gdy ona była po trzech,
może czterech. Westchnęłam, a w głowie wykiełkowała mi myśl – „Ale ci ludzie
mają szczęście, mogą narzekać na szarość
i codzienność.”
Ocknęłam
się i spostrzegłam, że szefowa oczekuje ode mnie odpowiedzi.
-
Tak naprawdę, to niczym się od nas nie
różnią. Chyba, że brakiem auta.
-
A skoro o aucie mowa – szefowa drastycznie zmieniła temat. Nic, jej nie
obchodziły problemy maluczkich, mimo, że była „zaangażowana” w akcje
charytatywne. Tak, jak na arystokratkę przystało, zapytała – kiedy kupisz sobie
nowy? Nie możesz dłużej nas męczyć tym starym śmierdzielem.
-
Nie mów tak o nim, to wersja zabytkowa – oburzyłam się na niby.
-
Klaro – szefowa założyła ręce na piersiach – przecież cię stać?
-
Wiem, ale ja go lubię.
-
Tak nie można, co ludzie powiedzą.
No
tak, kolejna jej bolączka. Ludzie. A co mnie oni obchodzili, zwłaszcza z tych
tak zwanych wysokich kręgów.
-
Już go oddałam na złom – skłamałam –
Wiktor ma mi kupić całkiem nowy, z salonu.
-
W końcu – szefowa ucałowała mnie w powietrzu w oba policzki i odeszła do swoich
spraw.
Wróciłam
do swojego biurka i spojrzałam na panoramę Warszawy. „Co się ze mną dzisiaj
stało?” – zachodziłam w głowę. Jeszcze do wczoraj nie wyobrażałam sobie, że
mogę jechać ze zwykłymi ludźmi w autobusie, a dzisiaj wkurzam się, gdy ona mówi
o zwykłych ludziach pospólstwo.
Pijąc
kawę, wpatrując się w budzące się miasto myślałam o nich. O Kwokach szukających
dziury w całym, zrzędliwym dziadku, który narzekał dla zabawy, nawet o
grubasie, który mnie wymacał w autobusie. To mimo wszystko byli szczęśliwi
ludzie. Bo nie bali się wyrażać swoich opinii, nie zastanawiali się nad każdym
słowem, bez ogródek mówili to, co im ślina na język przyniosła. A ja?
Niewolnica korporacji. Mała śrubka w trybiku, no może nie mała, ale średnia.
Chociaż nadal nic nie znacząca. Śrubkę zawsze można wymienić. Od początku byłam
szkolona do tego, co wolno, a co nie, co wypada a co nie itd. Stałam się
maszyną, która doskonale wykonuje polecenia, prawie bez udziału woli.
I
nagle doznałam olśnienia. Nie chcę dalej tak żyć.
Wstałam,
wzięłam płaszcz i wyszłam. Prosto w budzące się miasto, brakowało mi tylko
mojego aparatu fotograficznego. No właśnie, przecież zawsze chciałam zostać
sławnym fotografem. Czemu nie zacząć już dziś?
Komentarze
Prześlij komentarz