Lata – 80 – Ubiór
Zacznę od tego, że nie byłam damą, a sukienki nosiłam, bo mi mama kazała.
W latach osiemdziesiątych rodzice ubierali mnie na Bazarze Różyckiego lub mama prowadziła mnie do krawcowej, która brała ze mnie miarę i dzięki temu miałam oryginalne sukienki.
Na bazarze sprzedawano towar z Chin i szczerze mówiąc były lepszej jakości niż te, które przysłał mi tata z Ameryki. Miały dobry materiał i ciekawe wzory. Natomiast nie wiem, kto mojemu tacie doradzał, ale jedna sukienka miała mnóstwo falban, była różowa i dobra dla sześciolatki, kiedy ja miałam dziesięć lat. Druga niebieska, skromniejsza, ale z drapiącego materiału. Z resztą obie były niewygodne, ale nosiłam je, bo w końcu kupił mi je tata.
Wracając do bazaru i co tam mnie i innym dzieciom rodzice kupowali.
Buty:
Wiosną i latem nosiło się Czeszki, które wróciły kilka lat temu na rynek i nawet kupiłam sobie jedną parę. Nosiło się je dopóty, dopóki nie zrobiła się dziura w podeszwie. A że była gumowa i miękka, robiła się raz dwa.
Niektóre dziewczyny nosiły buty tak zwane „plastiki”, zrobione z tego tworzywa o siatkowym wzorze. Ja takich nie miałam, mama nie chciała mi kupić. Za to kupiła mi buty z obcasem na tak zwanym grzybku, których stukot wydawał mi się strasznie dorosły. Ale, muszę się przyznać, że z dzisiejszej perspektywy patrząc, krój buta był fatalny! Oczywiście w mojej szafie nie mogło zabraknąć sandałków i… lakierek. Noszenie tych drugich powodowało u mnie zdarte pięty, starte palce i zapieczone w upale nogi. Już wtedy zrozumiałam, że powiedzenie – chcesz być piękna, to musisz cierpieć – do mnie zupełnie nie dociera. W życiu nie nosiłam koszmarniejszych butów. A w tych czasach do kościoła chodziłam na piechotę i o ile droga do, była jeszcze do zniesienia, to podczas powrotu cierpiałam katusze. A nie mogłam ich zdjąć, bo przecież w niedzielę nie wypada.
Jesienią zakładałam botki o nazwie saszki – zrobione z zamszu półbuty oraz wysokie za kolano kozaki – koty.
Nosiłam również sofiksy i relaksy.
Relaksy miały zazwyczaj dodatkowy, ocieplony wkład w bucie, który wciąż się rolował i nie można było go wciągnąć gładko na nogę. Nie znosiłam tego, bo ja nie mam cierpliwości i było to dla mnie stratą czasu.
Szaliki i czapki:
Modne były czapki z kangurkiem dostępne w kilku kolorach, białym, zielony, różowym – to najczęściej, ale bywały też czarne i niebieskie. Każdy chciał taką mieć.
Kurtki:
Obrońcy zwierząt mnie znienawidzą, ale chodziłam w kożuszkach oraz miałam futro z królika. Bardzo je lubiłam. Oprócz tego, miałam zimowy kombinezon, z osobną kurtką i spodniami na szelki.
Spodnie i spódnice:
Modne były spodnie dekatyzowane, a jak ktoś miał je przywiezione z Tajlandii, to nie dość, że miał coś a la dekatyzowane dżinsy, to jeszcze pochlapane specjalną farbą. Były też dżinsy, w których, jak dzisiaj robiło się dziury, ale samemu i nie takie. Ja nie robiłam, bo mama mi zabraniała. Kolejną rzeczą, którą inni nosili, a ja nie, były spodnie piramidy, które były okropne, ale wiecie, jak to działa, wszyscy mają, to ja też chciałam mieć. Miałam za to Mawiny i dżinsową kurtkę.
Co do spódnic, modne były bombki, zrobione z różnych materiałów, oraz czarne gumki oraz dekatyzowane. Nosiło się również getry, dresy oraz lajkry.
Fartuszki:
W pierwszych latach podstawówki nosiliśmy fartuszki z nylonu, które miały różne kroje i fasony, od rzeczywistego kształtu fartucha kuchennego, przez koszulowe, dla chłopców, wreszcie jako sukienki zakładane przez głowę lub zapinane z przodu na guziki. Na szczęście po 1989 roku przestały obowiązywać.
Krawcowa:
Miałam mnóstwo sukienek uszytych przez krawcową. Były porządne i na każdą porę czy uroczystość, a moja pierwsza suknia, to ta od chrztu. Kiedy szłam do Komunii Świętej mama również zabrała mnie do krawcowej i ta uszyła mi skromną sukieneczkę bez żadnych falbanek i koronek. Miała za to dwie zalety, nie miała drutu na dole, który nadawał dołowi sukienki okrągły kształt, no i mogłam się w niej kręcić, aż mi gatki było widać.:)
Do tej pory pamiętam, że byłam nią zawiedziona, a moja mama nie rozumiała czemu. A odpowiedź była prosta. Rok wcześniej, moja siostra cioteczna miała Komunię Świętą i moja mama wzięła ją na bazar i kupiła najbardziej falbaniastą i księżniczkową sukienkę, jaką w życiu widziałam. I ja też taką chciałam, ale mama się nie zgodziła. Do dzisiaj, jak patrzę na zdjęcia mojej siostry, to myślę sobie, kurcze, ależ to była sukienka!
Kilka zdjęć poniżej.:)
W latach osiemdziesiątych rodzice ubierali mnie na Bazarze Różyckiego lub mama prowadziła mnie do krawcowej, która brała ze mnie miarę i dzięki temu miałam oryginalne sukienki.
Na bazarze sprzedawano towar z Chin i szczerze mówiąc były lepszej jakości niż te, które przysłał mi tata z Ameryki. Miały dobry materiał i ciekawe wzory. Natomiast nie wiem, kto mojemu tacie doradzał, ale jedna sukienka miała mnóstwo falban, była różowa i dobra dla sześciolatki, kiedy ja miałam dziesięć lat. Druga niebieska, skromniejsza, ale z drapiącego materiału. Z resztą obie były niewygodne, ale nosiłam je, bo w końcu kupił mi je tata.
Wracając do bazaru i co tam mnie i innym dzieciom rodzice kupowali.
Buty:
Wiosną i latem nosiło się Czeszki, które wróciły kilka lat temu na rynek i nawet kupiłam sobie jedną parę. Nosiło się je dopóty, dopóki nie zrobiła się dziura w podeszwie. A że była gumowa i miękka, robiła się raz dwa.
Niektóre dziewczyny nosiły buty tak zwane „plastiki”, zrobione z tego tworzywa o siatkowym wzorze. Ja takich nie miałam, mama nie chciała mi kupić. Za to kupiła mi buty z obcasem na tak zwanym grzybku, których stukot wydawał mi się strasznie dorosły. Ale, muszę się przyznać, że z dzisiejszej perspektywy patrząc, krój buta był fatalny! Oczywiście w mojej szafie nie mogło zabraknąć sandałków i… lakierek. Noszenie tych drugich powodowało u mnie zdarte pięty, starte palce i zapieczone w upale nogi. Już wtedy zrozumiałam, że powiedzenie – chcesz być piękna, to musisz cierpieć – do mnie zupełnie nie dociera. W życiu nie nosiłam koszmarniejszych butów. A w tych czasach do kościoła chodziłam na piechotę i o ile droga do, była jeszcze do zniesienia, to podczas powrotu cierpiałam katusze. A nie mogłam ich zdjąć, bo przecież w niedzielę nie wypada.
Jesienią zakładałam botki o nazwie saszki – zrobione z zamszu półbuty oraz wysokie za kolano kozaki – koty.
Nosiłam również sofiksy i relaksy.
Relaksy miały zazwyczaj dodatkowy, ocieplony wkład w bucie, który wciąż się rolował i nie można było go wciągnąć gładko na nogę. Nie znosiłam tego, bo ja nie mam cierpliwości i było to dla mnie stratą czasu.
Szaliki i czapki:
Modne były czapki z kangurkiem dostępne w kilku kolorach, białym, zielony, różowym – to najczęściej, ale bywały też czarne i niebieskie. Każdy chciał taką mieć.
Kurtki:
Obrońcy zwierząt mnie znienawidzą, ale chodziłam w kożuszkach oraz miałam futro z królika. Bardzo je lubiłam. Oprócz tego, miałam zimowy kombinezon, z osobną kurtką i spodniami na szelki.
Spodnie i spódnice:
Modne były spodnie dekatyzowane, a jak ktoś miał je przywiezione z Tajlandii, to nie dość, że miał coś a la dekatyzowane dżinsy, to jeszcze pochlapane specjalną farbą. Były też dżinsy, w których, jak dzisiaj robiło się dziury, ale samemu i nie takie. Ja nie robiłam, bo mama mi zabraniała. Kolejną rzeczą, którą inni nosili, a ja nie, były spodnie piramidy, które były okropne, ale wiecie, jak to działa, wszyscy mają, to ja też chciałam mieć. Miałam za to Mawiny i dżinsową kurtkę.
Co do spódnic, modne były bombki, zrobione z różnych materiałów, oraz czarne gumki oraz dekatyzowane. Nosiło się również getry, dresy oraz lajkry.
Fartuszki:
W pierwszych latach podstawówki nosiliśmy fartuszki z nylonu, które miały różne kroje i fasony, od rzeczywistego kształtu fartucha kuchennego, przez koszulowe, dla chłopców, wreszcie jako sukienki zakładane przez głowę lub zapinane z przodu na guziki. Na szczęście po 1989 roku przestały obowiązywać.
Krawcowa:
Miałam mnóstwo sukienek uszytych przez krawcową. Były porządne i na każdą porę czy uroczystość, a moja pierwsza suknia, to ta od chrztu. Kiedy szłam do Komunii Świętej mama również zabrała mnie do krawcowej i ta uszyła mi skromną sukieneczkę bez żadnych falbanek i koronek. Miała za to dwie zalety, nie miała drutu na dole, który nadawał dołowi sukienki okrągły kształt, no i mogłam się w niej kręcić, aż mi gatki było widać.:)
Do tej pory pamiętam, że byłam nią zawiedziona, a moja mama nie rozumiała czemu. A odpowiedź była prosta. Rok wcześniej, moja siostra cioteczna miała Komunię Świętą i moja mama wzięła ją na bazar i kupiła najbardziej falbaniastą i księżniczkową sukienkę, jaką w życiu widziałam. I ja też taką chciałam, ale mama się nie zgodziła. Do dzisiaj, jak patrzę na zdjęcia mojej siostry, to myślę sobie, kurcze, ależ to była sukienka!
Kilka zdjęć poniżej.:)
- chociaż jestem rodem z Mazowsza nie mogło zabraknąć stroju Krakowianki:)
Komentarze
Prześlij komentarz