Lata 80′ i 90′ – Wakacje
Lata 80
Dziś na wakacje możemy jechać gdzie chcemy i wcale nie musimy na to wydawać dużych pieniędzy. W krajach UE wystarczy dowód osobisty i możemy smażyć się na plaży w Hiszpanii, a poza Europą bez problemu dostajemy wizę turystyczną i czy to będzie Brazylia czy Filipiny, to już tylko nasz wybór. Możemy również spędzić wakacje w Polsce, nad Bałtykiem, w górach czy na Mazurach i też jest pięknie. A jak to wyglądało w latach osiemdziesiątych?
Przynajmniej w mojej rodzinie, bo u innych mogło być inaczej.
Mój brat załapał się na wyjazd do Bułgarii, ja pierwszy raz za granicą byłam już w latach dziewięćdziesiątych w Austrii, ale o tym wyjeździe będzie w innej części. Oczywiście mogę powiedzieć, że byłam jedną nogą Czechosłowacji, bo szłam w górach Szlakiem Przyjaźni, ale to się chyba nie liczy.
W każdym razie nie było łatwo wyjechać za granicę, a i w Polsce bywały problemy.
Jako dziecko nie jeździłam na letnie kolonie i tylko raz byłam na zimowisku – i ostatni. Jak na to patrzę z dzisiejszej perspektywy, to był to jakiś koszmar.
Wakacje spędzałam z rodziną (szeroko pojętą rodziną) nad morzem.
Moja pierwsza styczność z morzem była w Karwi, gdzie mama i reszta dorosłych wynajmowali kwatery w prywatnym domu. Byłam mała i trudno mi jest opisywać te wakacje, bo mam tylko kilka obrazów przed sobą. Jadłam arbuza i potem wymiotowałam i do dzisiaj nie za bardzo za nimi przepadam. Do plaży szło się przez las, gdzie straszono mnie kleszczami, że jak będę chodzić po krzakach, to mi jakiś wejdzie. Pamiętam lody z maszyny i że jednemu z moich braci lód spadł na ziemię i był płacz. I kościół, do którego poszliśmy na mszę i dziwiłam się, bo był inny niż w Jabłonnie. Pamiętam jeszcze kilka urywków wspomnień, ale jak pisałam wyżej, byłam za mała, żeby mieć pełnometrażowe wspomnienia.
Kolejne lata spędzałam w Mielnie w ośrodku Mechanizator, jeździłam tam na cały miesiąc, a raz nawet na pięć tygodni. Szkoda, że nie mieliśmy cyfrowych aparatów, bo wtedy zasypałabym was zdjęciami z tego miejsca.
Ośrodek był prosty i bez żadnych wygód. W głównym budynku znajdowały się pokoje z łazienkami, a nawet apartamenty, ale w bocznych blokach A i B były pokoje jedno, dwu i trzy osobowe z umywalką. Prysznic i ubikacja znajdowała się w korytarzu i była wspólna dla wszystkich. I o zgrozo! nie wchodziliśmy pod prysznic w klapkach i jakoś grzyba na stopach nie dostałam.
Ośrodek stał (i stoi, tylko dzisiaj to już inna firma) blisko wydm, promenady i morza. Mama i jej siostry wolały mieć pokoje o niższym standardzie, byle tylko był widok na morze. Dodatkowo na terenie ośrodka znajdowało się sporo drzew i tak zwana przysucha, przez nas nazywana patelnią.
Przysucha, to było kawałek piaszczystej wydmy odgrodzonej siatką i krzakami od promenady. Mieliśmy swoją plażę. Spędzaliśmy tam wietrzne dni, kiedy na plaży wiało i były wysokie fale, my zawsze mogliśmy wygrzać się na naszej przysusze. Nazywaliśmy ją patelnią, gdyż w upalne dni piasek parzył nas w stopy i dało się po nim jedynie biegać. Nie było tam natomiast żadnego placu zabaw, żadnych huśtawek ani zjeżdżalni, największą atrakcją było drzewo, na którym mieliśmy bazę i stary nieczynny brodzik, gdzie bawiliśmy się w śledzia – czyli jedna osoba w środku usiłowała złapać kogoś, kto przebiegał przez brodzik. Murek był bezpieczny. Żeby dać szansę łapaczowi należało przechodzić lub przebiegać w jednym tempie. Ale nie ukrywam, że łapacz miał zawsze najgorzej, bo wcale nie było łatwo kogoś pochwycić.
W każdym z budynków była sala telewizyjna, ale największa w głównym budynku. Także tam, na najwyższym piętrze znajdowały się stoły do ping – ponga i to było takie centrum rozrywkowe dla wczasowiczów.
Była też kawiarnia, w której kaowcy organizowali nam różne gry i zabawy, no i był tam jeden fliper z grą strzelanką. Wieczorami odbywały się tam wieczorki zapoznawcze, pożegnalne i dansingi, ale to już było dla dorosłych.
W ośrodku było mnóstwo dzieci i niektórzy, tak jak ja i moi bracia i siostra przyjeżdżali tam po kilka razy, więc spotykaliśmy się co roku o tej samej porze. Kilka znajomości przetrwało trochę dłużej niż wakacje, ale do pełnoletniości wszystko się pourywało. Nie było telefonów, nie było FB, trudniej było się spotkać. Ale jak to Magdo czytasz, to chętnie odnowię znajomość.
I oczywiście wakacyjne romanse i miłości. Zawsze byłam w kimś zakochana, czasami nawet z wzajemnością. Oczywiście na dyskotekach był obowiązkowy wolny taniec, ale w odległości wyciągniętych rąk. Tylko para zaawansowana w znajomości mogła sobie pozwolić na bliższe przytulenie.
Poza ośrodkiem mieliśmy kilka obowiązkowych punktów do obskoczenia. Lody, wielka budka z lodami, pyszne, nie spotkałam już nigdy tego smaku, a jak o tym piszę, to mam go na języku. Frytki – pojedyncza lub podwójna porcja. Był to mały barek, w którym pan sprzedawał dwa produkty, placki ziemniaczane i frytki. My woleliśmy frytki, sprzedawane w papierowych torebkach. Biegaliśmy po nie z plaży, tak jak i po lody. Kolejnym punktem była promenada ciągnąca się od ośrodka Meduza po Unieście, przemierzaliśmy ją w te i z powrotem czy to z dorosłymi, czy to sami, znaliśmy jej każdy kąt. Wesołe miasteczko, z kilkoma karuzelami na krzyż, uwielbiałam falę, a jak mogłam wsiąść w końcu na łańcuchową, poczułam się bardzo dorosła.
Kino Hawana, w którym oglądałam po raz pierwszy Star Wars, na który byłam za mała i mama musiała ze mną i bratem wyjść w trakcie seansu. Oraz Gremliny, ale to już jakoś przetrwałam. Zapamiętałam jeden z tekstów pierwszej części tego filmu – Gizmo kupa, zabić go! – Taka tam bajeczka dla dzieci.
I oczywiście należało pójść nad Jezioro Jamno, na pomost.
Oczywiście były też flipery, pizzeria i kiosk z naklejkami ze Smerfów oraz bajek Disney, ale to były już takie smaczki a nie punkt każdego dnia.
Oczywiście moja mama i ciocie nie pilnowały nas tak, jak się dzisiaj pilnuje dzieci, więc mając 8-10 lat biegałam po mieście z braćmi lub sama, bylebym wróciła na obiad. Raz wzięłam pieniądze od mamy na słonecznik i przegrałam całą kasę na fliperach.
Na koniec z przygód w Mielnie zostawiłam PRL-owskie smaczki.
Przez pierwsze lata nie było w ośrodku w kranie słodkiej wody, dlatego w korytarzu stał baniak, w którym znajdowała się pitna woda. W kranie leciało coś między wodą z morza a chlorem, nadającym się tylko do umycia. Mycie zębów i płukanie nią ust było niezapomnianym przeżyciem.
Żeby wejść na plażę trzeba było mieć karnet. Mama dostawała taki na początku turnusu i kiedy schodziliśmy na plażę, pan lub pani przy wejściu stawiała znaczek, że byliśmy.
Stołówka – zupa mleczna z rana, brr, ja dziękuję. Chyba, że kasza manna. No i kawa Inka – blech! Kocham moją mamę i ciocię za to, że nigdy nas nie zmuszały do jedzenia i picia tego paskudztwa. Ciepłe mleko i kluski? Łeeee, aż mi się niedobrze robi. Zawsze mieliśmy herbatkę z rana, a nie tę Inkę – ble ble blech. Tutaj też był PRL – bo żeby dostać jedzenie trzeba było dać pani kelnerce kartki, które moja mama przed każdym posiłkiem wycinała z bloczku.
Oprócz zup mlecznych i kawy Inki reszta jedzenia była bardzo dobra.
No i turyści z NRD, czyli z Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Nasz bratnij narod zza zachodniej granicy. Przyjeżdżali trabantami, ładami i volkswagenami passat. Mimo bariery językowej bawiliśmy się wspólnie, w końcu dzieci mają umiejętność porozumiewania się mimo wszystko. No i był Steffen, moja wakacyjna miłość. Nie mam zielonego pojęcia, jak wyglądał, ale wiem, że bardzo mi się podobał.
Z tym porozumiewaniem się też było śmiesznie, bo ja i moi bracia (siostra była jeszcze za mała) opalaliśmy się na czarno, a na dodatek nie mamy słowiańskiej urody, więc byliśmy często brani za obcokrajowców z Ameryki!!! Było śmiesznie słuchać, jak jedna dziewczyna mówi do drugiej.
- To Amerykanka, jej brat mówi po polsku, ale ona nie.
Bo co ja robiłam? Oczywiście wiedząc, że nie biorą mnie za Polkę odzywałam się w niezrozumiałym języku „angielskim”, udając, że w ogóle nie wiem, co się do mnie mówi. Kiedyś dzięki naszemu „angielskiemu” inne dzieci nie śmiały nas wyprosić z huśtawki w ośrodku wczasowym obok.
Takie były wakacje nad morzem, a co z Mazurami? Nie bywałam, a w wieku dorosłym byłam trzy razy, w czym raz mnie okradli. Nie, Mazury mnie nie porwały.
A góry?
Owszem bywałam. Nie byłam tylko w Bieszczadach.
Późnym latem, bo zahaczając o wrzesień tata zabrał mnie, mojego brata i siostrę cioteczną do Karpacza i Szklarskiej Poręby. Było to zaledwie kilka dni, ale pogoda była piękna, szlaki przyjazne, więc weszliśmy na „Śnieżkę”, wjechaliśmy na Szrenicę, ale i z niej zeszliśmy. Tata zabrał nas na szlak od Karpacza do Szklarskiej Poręby, zwany Szlakiem Przyjaźni. Pamiętam jedzenie jagód niezgodnie z prawem, no i moje skakanie po kamieniach. Tak - ja wciąż skakałam. Największym hitem tego wyjazdu była moja opowieść o spotkaniu „Niemca” w drodze na Śnieżkę, gdzie oczywiście skakałam po kamiennych schodkach. Podbiegłam zaaferowana do taty i krzyczę:
- Tato, tato, jakiś Niemiec powiedział do mnie „ozór”, a to po niemiecku „uwaga”
Oczywiście był to Czech i było to pozor – co rzeczywiście znaczy uwaga.
Dzisiaj tata przyznaje, że ten szlak to było wariactwo, bo przeszliśmy te 20 kilometrów w jeden dzień. Tata myślał, że padniemy, jak dętki i na drugi dzień zażartował, myśląc, że mamy dosyć:
- To dzisiaj wchodzimy na Śnieżkę – no i spotkał się z entuzjazmem. Weszliśmy na górę, a później wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do Jabłonny.
Zimą mama i mój brat bywaliśmy w Zakopanem, na kwaterach. W jednej z nich był pies, który najadł się jakiś ryb i śmierdział strasznie, a że upatrzył sobie mnie, jako nowego przyjaciela, to leżał pod moim łóżkiem i emitował smród.
W Zakopanem oczywiście jeździliśmy na sankach i nartach, a także w saniach ciągniętych przez konie. Oczywiście mam obowiązkowe zdjęcie z psem, którego przeraźliwie się bałam. Moją jazdę na nartach można nazwać dwoma słowami – jazda na krechę lub pirat stokowy.
Na nartach uczył mnie jeździć tata a nie instruktor, więc sami rozumiecie, robiłam, co mogłam żeby się nie wywrócić.
Największy horror jaki przeżyłam na stoku to, jak mi się ręka w rękawiczce zaplątała linę od wyciągu i już się bałam, że zjadę wyciągiem na dół. Na szczęście było jak w filmach, tuż przed szczytem udało mi się uwolnić rękę.
Mając na nogach narty szukałam czegoś, z czego można było skoczyć, bo nie byłabym sobą gdybym tego nie zrobiła. No i była mała skocznia, a raczej wyskocznia. Było super!
Być może jeździłabym szusując po stoku, ale sami rozumiecie, dziki pęd bardziej mnie pociągał i hamowanie w ostatniej chwili. Myślę, że gdybym zajęła się tym sportem, to bym trenowała narciarstwo zjazdowe (alpejskie, wersja szybka). Z wyjazdu do Zakopanego pamiętam fasolkę po bretońsku i oglądanie Mupetów. Ale góry nigdy mnie tak nie pociągały, jak morze.
Czas na wyjazd zorganizowany.
Nie jeździłam na kolonie, bo jeździłam z mamą i resztą na różne wypady prywatne. Nigdy też nie wyrażałam chęci spędzania wakacji bez rodziny. Nie dlatego, że bałam się jechać bez mamy, ale dlatego, że z rodziną było fajniej i co najważniejsze nic nie trzeba było robić na gwizdek. A ja, jak już wcześniej pisałam, mam problem z uznaniem zwierzchności i zakazów według mnie absurdalnych i nie do przyjęcia. Jednak na jedno zimowisko mama mnie wysłała.
Nie tylko mnie, bo i mojego brata rodzonego i pojechali ze nami jeszcze dwaj bracia cioteczni. Zimowisko było w Wólce Radzymińskiej niecałe 25 kilometrów od Jabłonny i oprócz tego, że poznałam wiele bardzo fajnych ludzi i miałam feryjną miłość, było okropnie!!!
Po pierwsze leżakowanie. Wychowawczynie były cwane i chciały mieć trochę czasu dla siebie, więc kazały na leżakować po obiedzie przez dwie godziny!!!!
Czy wy wiecie, co to dla mnie oznaczało? Przecież, ja jestem kinestetykiem, nie wysiedzę w spokoju pięciu minut. I nie wystarczyło im, że mamy siedzieć w sali, miałyśmy leżeć. Żeby tego było mało, pojechaliśmy tam z taką zbieraniną ciekawych osób, że w moim pokoju doszło do zbrodni! Otóż jedna taka, podkablowała inne takie o coś tam i co się stało w nocy? Dostała trepem w głowę, a raczej w oko. Patologia! I jaką miałyśmy karę? 4 godziny leżakowania.
Straszne!
Pisząc, że była tam patologia, dodam, że nauczyłam się tam przeklinać i bardzo mi się to spodobało.
Pamiętam zimną wodę i mycie w umywalkach. Nikt się wtedy nie przejmował, czy będziemy chorzy czy nie, czy ktoś się poślizgnie na kafelkach czy nie.
Oczywiście obowiązkowo zaliczyłam wymiotowanko po jakimś gulaszu, mój alergiczny żołądek nie zniesie byle czego.
Na sanki wyszliśmy raz. Dlaczego? Jeden z chłopaków uderzył nosem o korzeń i rozkwasił sobie nos, dlatego więcej na sanki nie poszliśmy.
Dla mnie była to katastrofa, siedzenie w pomieszczeniach, kiedy było tyle śniegu?
Naprawdę dobrze, że poznałam tam miłość mojego ówczesnego życia i że były dyskoteki.
Kiedy wróciłam do domu moje pierwsze słowa do mamy brzmiały
- Nigdy więcej – i nigdy więcej nie wyjechałam na zorganizowane wczasy.
Nie złapałam bakcyla. Bo to był niewypał. Nawet dzisiaj, jak patrzę na to z perspektywy czasu, to wiem, że to nie był wymysł rozpieszczonego dziecka, ale niewypał organizacyjny.
Dziś na wakacje możemy jechać gdzie chcemy i wcale nie musimy na to wydawać dużych pieniędzy. W krajach UE wystarczy dowód osobisty i możemy smażyć się na plaży w Hiszpanii, a poza Europą bez problemu dostajemy wizę turystyczną i czy to będzie Brazylia czy Filipiny, to już tylko nasz wybór. Możemy również spędzić wakacje w Polsce, nad Bałtykiem, w górach czy na Mazurach i też jest pięknie. A jak to wyglądało w latach osiemdziesiątych?
Przynajmniej w mojej rodzinie, bo u innych mogło być inaczej.
Mój brat załapał się na wyjazd do Bułgarii, ja pierwszy raz za granicą byłam już w latach dziewięćdziesiątych w Austrii, ale o tym wyjeździe będzie w innej części. Oczywiście mogę powiedzieć, że byłam jedną nogą Czechosłowacji, bo szłam w górach Szlakiem Przyjaźni, ale to się chyba nie liczy.
W każdym razie nie było łatwo wyjechać za granicę, a i w Polsce bywały problemy.
Jako dziecko nie jeździłam na letnie kolonie i tylko raz byłam na zimowisku – i ostatni. Jak na to patrzę z dzisiejszej perspektywy, to był to jakiś koszmar.
Wakacje spędzałam z rodziną (szeroko pojętą rodziną) nad morzem.
Moja pierwsza styczność z morzem była w Karwi, gdzie mama i reszta dorosłych wynajmowali kwatery w prywatnym domu. Byłam mała i trudno mi jest opisywać te wakacje, bo mam tylko kilka obrazów przed sobą. Jadłam arbuza i potem wymiotowałam i do dzisiaj nie za bardzo za nimi przepadam. Do plaży szło się przez las, gdzie straszono mnie kleszczami, że jak będę chodzić po krzakach, to mi jakiś wejdzie. Pamiętam lody z maszyny i że jednemu z moich braci lód spadł na ziemię i był płacz. I kościół, do którego poszliśmy na mszę i dziwiłam się, bo był inny niż w Jabłonnie. Pamiętam jeszcze kilka urywków wspomnień, ale jak pisałam wyżej, byłam za mała, żeby mieć pełnometrażowe wspomnienia.
Kolejne lata spędzałam w Mielnie w ośrodku Mechanizator, jeździłam tam na cały miesiąc, a raz nawet na pięć tygodni. Szkoda, że nie mieliśmy cyfrowych aparatów, bo wtedy zasypałabym was zdjęciami z tego miejsca.
Ośrodek był prosty i bez żadnych wygód. W głównym budynku znajdowały się pokoje z łazienkami, a nawet apartamenty, ale w bocznych blokach A i B były pokoje jedno, dwu i trzy osobowe z umywalką. Prysznic i ubikacja znajdowała się w korytarzu i była wspólna dla wszystkich. I o zgrozo! nie wchodziliśmy pod prysznic w klapkach i jakoś grzyba na stopach nie dostałam.
Ośrodek stał (i stoi, tylko dzisiaj to już inna firma) blisko wydm, promenady i morza. Mama i jej siostry wolały mieć pokoje o niższym standardzie, byle tylko był widok na morze. Dodatkowo na terenie ośrodka znajdowało się sporo drzew i tak zwana przysucha, przez nas nazywana patelnią.
Przysucha, to było kawałek piaszczystej wydmy odgrodzonej siatką i krzakami od promenady. Mieliśmy swoją plażę. Spędzaliśmy tam wietrzne dni, kiedy na plaży wiało i były wysokie fale, my zawsze mogliśmy wygrzać się na naszej przysusze. Nazywaliśmy ją patelnią, gdyż w upalne dni piasek parzył nas w stopy i dało się po nim jedynie biegać. Nie było tam natomiast żadnego placu zabaw, żadnych huśtawek ani zjeżdżalni, największą atrakcją było drzewo, na którym mieliśmy bazę i stary nieczynny brodzik, gdzie bawiliśmy się w śledzia – czyli jedna osoba w środku usiłowała złapać kogoś, kto przebiegał przez brodzik. Murek był bezpieczny. Żeby dać szansę łapaczowi należało przechodzić lub przebiegać w jednym tempie. Ale nie ukrywam, że łapacz miał zawsze najgorzej, bo wcale nie było łatwo kogoś pochwycić.
W każdym z budynków była sala telewizyjna, ale największa w głównym budynku. Także tam, na najwyższym piętrze znajdowały się stoły do ping – ponga i to było takie centrum rozrywkowe dla wczasowiczów.
Była też kawiarnia, w której kaowcy organizowali nam różne gry i zabawy, no i był tam jeden fliper z grą strzelanką. Wieczorami odbywały się tam wieczorki zapoznawcze, pożegnalne i dansingi, ale to już było dla dorosłych.
W ośrodku było mnóstwo dzieci i niektórzy, tak jak ja i moi bracia i siostra przyjeżdżali tam po kilka razy, więc spotykaliśmy się co roku o tej samej porze. Kilka znajomości przetrwało trochę dłużej niż wakacje, ale do pełnoletniości wszystko się pourywało. Nie było telefonów, nie było FB, trudniej było się spotkać. Ale jak to Magdo czytasz, to chętnie odnowię znajomość.
I oczywiście wakacyjne romanse i miłości. Zawsze byłam w kimś zakochana, czasami nawet z wzajemnością. Oczywiście na dyskotekach był obowiązkowy wolny taniec, ale w odległości wyciągniętych rąk. Tylko para zaawansowana w znajomości mogła sobie pozwolić na bliższe przytulenie.
Poza ośrodkiem mieliśmy kilka obowiązkowych punktów do obskoczenia. Lody, wielka budka z lodami, pyszne, nie spotkałam już nigdy tego smaku, a jak o tym piszę, to mam go na języku. Frytki – pojedyncza lub podwójna porcja. Był to mały barek, w którym pan sprzedawał dwa produkty, placki ziemniaczane i frytki. My woleliśmy frytki, sprzedawane w papierowych torebkach. Biegaliśmy po nie z plaży, tak jak i po lody. Kolejnym punktem była promenada ciągnąca się od ośrodka Meduza po Unieście, przemierzaliśmy ją w te i z powrotem czy to z dorosłymi, czy to sami, znaliśmy jej każdy kąt. Wesołe miasteczko, z kilkoma karuzelami na krzyż, uwielbiałam falę, a jak mogłam wsiąść w końcu na łańcuchową, poczułam się bardzo dorosła.
Kino Hawana, w którym oglądałam po raz pierwszy Star Wars, na który byłam za mała i mama musiała ze mną i bratem wyjść w trakcie seansu. Oraz Gremliny, ale to już jakoś przetrwałam. Zapamiętałam jeden z tekstów pierwszej części tego filmu – Gizmo kupa, zabić go! – Taka tam bajeczka dla dzieci.
I oczywiście należało pójść nad Jezioro Jamno, na pomost.
Oczywiście były też flipery, pizzeria i kiosk z naklejkami ze Smerfów oraz bajek Disney, ale to były już takie smaczki a nie punkt każdego dnia.
Oczywiście moja mama i ciocie nie pilnowały nas tak, jak się dzisiaj pilnuje dzieci, więc mając 8-10 lat biegałam po mieście z braćmi lub sama, bylebym wróciła na obiad. Raz wzięłam pieniądze od mamy na słonecznik i przegrałam całą kasę na fliperach.
Na koniec z przygód w Mielnie zostawiłam PRL-owskie smaczki.
Przez pierwsze lata nie było w ośrodku w kranie słodkiej wody, dlatego w korytarzu stał baniak, w którym znajdowała się pitna woda. W kranie leciało coś między wodą z morza a chlorem, nadającym się tylko do umycia. Mycie zębów i płukanie nią ust było niezapomnianym przeżyciem.
Żeby wejść na plażę trzeba było mieć karnet. Mama dostawała taki na początku turnusu i kiedy schodziliśmy na plażę, pan lub pani przy wejściu stawiała znaczek, że byliśmy.
Stołówka – zupa mleczna z rana, brr, ja dziękuję. Chyba, że kasza manna. No i kawa Inka – blech! Kocham moją mamę i ciocię za to, że nigdy nas nie zmuszały do jedzenia i picia tego paskudztwa. Ciepłe mleko i kluski? Łeeee, aż mi się niedobrze robi. Zawsze mieliśmy herbatkę z rana, a nie tę Inkę – ble ble blech. Tutaj też był PRL – bo żeby dostać jedzenie trzeba było dać pani kelnerce kartki, które moja mama przed każdym posiłkiem wycinała z bloczku.
Oprócz zup mlecznych i kawy Inki reszta jedzenia była bardzo dobra.
No i turyści z NRD, czyli z Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Nasz bratnij narod zza zachodniej granicy. Przyjeżdżali trabantami, ładami i volkswagenami passat. Mimo bariery językowej bawiliśmy się wspólnie, w końcu dzieci mają umiejętność porozumiewania się mimo wszystko. No i był Steffen, moja wakacyjna miłość. Nie mam zielonego pojęcia, jak wyglądał, ale wiem, że bardzo mi się podobał.
Z tym porozumiewaniem się też było śmiesznie, bo ja i moi bracia (siostra była jeszcze za mała) opalaliśmy się na czarno, a na dodatek nie mamy słowiańskiej urody, więc byliśmy często brani za obcokrajowców z Ameryki!!! Było śmiesznie słuchać, jak jedna dziewczyna mówi do drugiej.
- To Amerykanka, jej brat mówi po polsku, ale ona nie.
Bo co ja robiłam? Oczywiście wiedząc, że nie biorą mnie za Polkę odzywałam się w niezrozumiałym języku „angielskim”, udając, że w ogóle nie wiem, co się do mnie mówi. Kiedyś dzięki naszemu „angielskiemu” inne dzieci nie śmiały nas wyprosić z huśtawki w ośrodku wczasowym obok.
Takie były wakacje nad morzem, a co z Mazurami? Nie bywałam, a w wieku dorosłym byłam trzy razy, w czym raz mnie okradli. Nie, Mazury mnie nie porwały.
A góry?
Owszem bywałam. Nie byłam tylko w Bieszczadach.
Późnym latem, bo zahaczając o wrzesień tata zabrał mnie, mojego brata i siostrę cioteczną do Karpacza i Szklarskiej Poręby. Było to zaledwie kilka dni, ale pogoda była piękna, szlaki przyjazne, więc weszliśmy na „Śnieżkę”, wjechaliśmy na Szrenicę, ale i z niej zeszliśmy. Tata zabrał nas na szlak od Karpacza do Szklarskiej Poręby, zwany Szlakiem Przyjaźni. Pamiętam jedzenie jagód niezgodnie z prawem, no i moje skakanie po kamieniach. Tak - ja wciąż skakałam. Największym hitem tego wyjazdu była moja opowieść o spotkaniu „Niemca” w drodze na Śnieżkę, gdzie oczywiście skakałam po kamiennych schodkach. Podbiegłam zaaferowana do taty i krzyczę:
- Tato, tato, jakiś Niemiec powiedział do mnie „ozór”, a to po niemiecku „uwaga”
Oczywiście był to Czech i było to pozor – co rzeczywiście znaczy uwaga.
Dzisiaj tata przyznaje, że ten szlak to było wariactwo, bo przeszliśmy te 20 kilometrów w jeden dzień. Tata myślał, że padniemy, jak dętki i na drugi dzień zażartował, myśląc, że mamy dosyć:
- To dzisiaj wchodzimy na Śnieżkę – no i spotkał się z entuzjazmem. Weszliśmy na górę, a później wsiedliśmy do samochodu i wróciliśmy do Jabłonny.
Zimą mama i mój brat bywaliśmy w Zakopanem, na kwaterach. W jednej z nich był pies, który najadł się jakiś ryb i śmierdział strasznie, a że upatrzył sobie mnie, jako nowego przyjaciela, to leżał pod moim łóżkiem i emitował smród.
W Zakopanem oczywiście jeździliśmy na sankach i nartach, a także w saniach ciągniętych przez konie. Oczywiście mam obowiązkowe zdjęcie z psem, którego przeraźliwie się bałam. Moją jazdę na nartach można nazwać dwoma słowami – jazda na krechę lub pirat stokowy.
Na nartach uczył mnie jeździć tata a nie instruktor, więc sami rozumiecie, robiłam, co mogłam żeby się nie wywrócić.
Największy horror jaki przeżyłam na stoku to, jak mi się ręka w rękawiczce zaplątała linę od wyciągu i już się bałam, że zjadę wyciągiem na dół. Na szczęście było jak w filmach, tuż przed szczytem udało mi się uwolnić rękę.
Mając na nogach narty szukałam czegoś, z czego można było skoczyć, bo nie byłabym sobą gdybym tego nie zrobiła. No i była mała skocznia, a raczej wyskocznia. Było super!
Być może jeździłabym szusując po stoku, ale sami rozumiecie, dziki pęd bardziej mnie pociągał i hamowanie w ostatniej chwili. Myślę, że gdybym zajęła się tym sportem, to bym trenowała narciarstwo zjazdowe (alpejskie, wersja szybka). Z wyjazdu do Zakopanego pamiętam fasolkę po bretońsku i oglądanie Mupetów. Ale góry nigdy mnie tak nie pociągały, jak morze.
Czas na wyjazd zorganizowany.
Nie jeździłam na kolonie, bo jeździłam z mamą i resztą na różne wypady prywatne. Nigdy też nie wyrażałam chęci spędzania wakacji bez rodziny. Nie dlatego, że bałam się jechać bez mamy, ale dlatego, że z rodziną było fajniej i co najważniejsze nic nie trzeba było robić na gwizdek. A ja, jak już wcześniej pisałam, mam problem z uznaniem zwierzchności i zakazów według mnie absurdalnych i nie do przyjęcia. Jednak na jedno zimowisko mama mnie wysłała.
Nie tylko mnie, bo i mojego brata rodzonego i pojechali ze nami jeszcze dwaj bracia cioteczni. Zimowisko było w Wólce Radzymińskiej niecałe 25 kilometrów od Jabłonny i oprócz tego, że poznałam wiele bardzo fajnych ludzi i miałam feryjną miłość, było okropnie!!!
Po pierwsze leżakowanie. Wychowawczynie były cwane i chciały mieć trochę czasu dla siebie, więc kazały na leżakować po obiedzie przez dwie godziny!!!!
Czy wy wiecie, co to dla mnie oznaczało? Przecież, ja jestem kinestetykiem, nie wysiedzę w spokoju pięciu minut. I nie wystarczyło im, że mamy siedzieć w sali, miałyśmy leżeć. Żeby tego było mało, pojechaliśmy tam z taką zbieraniną ciekawych osób, że w moim pokoju doszło do zbrodni! Otóż jedna taka, podkablowała inne takie o coś tam i co się stało w nocy? Dostała trepem w głowę, a raczej w oko. Patologia! I jaką miałyśmy karę? 4 godziny leżakowania.
Straszne!
Pisząc, że była tam patologia, dodam, że nauczyłam się tam przeklinać i bardzo mi się to spodobało.
Pamiętam zimną wodę i mycie w umywalkach. Nikt się wtedy nie przejmował, czy będziemy chorzy czy nie, czy ktoś się poślizgnie na kafelkach czy nie.
Oczywiście obowiązkowo zaliczyłam wymiotowanko po jakimś gulaszu, mój alergiczny żołądek nie zniesie byle czego.
Na sanki wyszliśmy raz. Dlaczego? Jeden z chłopaków uderzył nosem o korzeń i rozkwasił sobie nos, dlatego więcej na sanki nie poszliśmy.
Dla mnie była to katastrofa, siedzenie w pomieszczeniach, kiedy było tyle śniegu?
Naprawdę dobrze, że poznałam tam miłość mojego ówczesnego życia i że były dyskoteki.
Kiedy wróciłam do domu moje pierwsze słowa do mamy brzmiały
- Nigdy więcej – i nigdy więcej nie wyjechałam na zorganizowane wczasy.
Nie złapałam bakcyla. Bo to był niewypał. Nawet dzisiaj, jak patrzę na to z perspektywy czasu, to wiem, że to nie był wymysł rozpieszczonego dziecka, ale niewypał organizacyjny.
Komentarze
Prześlij komentarz